Mieszkańcy Nazaretu nie takiego znali Jezusa. Nie posiadali nowego obrazu tego człowieka, jaki stanął przed nimi, po rozpoczęciu publicznej działalności. Nie chcieli nowego obrazu kogoś, z którym żyli razem przez trzydzieści lat. Z tym obrazem wcześniejszym czuli się bezpieczni. Teraz pojawił się ktoś, kogo znają i nie znają zarazem. Dlaczego? Czy mówił wcześniej inaczej, niż mówi teraz, kiedy głosi naukę otrzymaną od Ojca? Czy posiadał przez trzydzieści lat inny system wartości, według którego żył? Tak się przyzwyczaili do Jezusa-człowieka, że nie odkryli w Nim Jezusa-Boga. Kiedy jest bliski, nie jest rozpoznany. Kiedy jest nierozumiany, staje się daleki i odrzucany.
Mieszkańcom miasteczka obce były słowa Jezusa, obce było to, iż zaczął mówić jako posłany przez Boga, jako Mesjasz. Bali się Jego, jako „nowego”. Znamienne jest to, że nie stawiają pytań pod właściwym adresem. Nie pytają Pana: „Skąd to masz? Skąd dana jest Ci ta mądrość? Co oznaczają cuda, które czynisz? Kiedy się tego nauczyłeś, od kogo?”. Nazarejczycy sobie wzajemnie stawiają pytania, które powinni postawić Panu. Nie pytali również Jego Matkę, aby im wyjaśniła zachowanie Syna. Brak odwagi w stawianiu pytań może wskazywać na to, że się Go bali.
Tego, którego nie rozumieli, odrzucili. Nie miało żadnego znaczenia to, że Jezus znał ich, rozmawiał z nimi, poruszał się wśród nich, chodził do ich domów, być może wykonywał zlecenia na sprzęt, który zamawiali u Niego. Rozpoczynając publiczną działalność, głosząc Ewangelię, stał im się obcy, wręcz zaczęli odczuwać wobec Niego uczucia wrogości.
Można by dalej prowadzić tę domniemaną rozmowę z Jezusem, ale przerwijmy ją w tym miejscu i pozostańmy przy tych krótkich słowach z Ewangelii, które wyznaczają temat dzisiejszych rozważań: „Jezus przyszedł do swego rodzinnego miasta" — czyli, inaczej mówiąc, przyszedł do swoich. Na podstawie tych prostych i krótkich słów wysnujmy pierwszą refleksję: Bóg w Jezusie nieustannie przychodzi do nas, a chce przychodzić jak do swoich. Inaczej mówiąc — Pan Bóg, mimo swej niedostępności i tajemnicy, chce, byśmy odczuli Jego bliskość. A idąc za myślą ewangelii dzisiejszej można tak chyba powiedzieć, że w zamiarach Jezusa te więzy łączące nas z Ojcem miały mieć wymiar rodzinny; wszak przyszedł do swoich. I tu jesteśmy tak bardzo podobni do mieszkańców Nazaretu. Dla tylu ludzi ta bliskość Boga, bliskość Jezusa jest zbyt paraliżująca. Człowiek przestraszył się takiej bliskości Boga, bo ona zbyt go zobowiązuje. Dlatego wielu woli stać z daleka, w bezpiecznej odległości, nie przyjmując na siebie tych uzależnień, które mają domownicy. Bywa tak również nie tylko w stosunku człowieka do Pana Boga, ale też, jakże często, w relacjach człowieka do człowieka. Łatwiej nam kochać z oddalenia, zza płotu, bo to bardziej wygodne. Z bliska, kiedy wszystko staje się niepokojąco konkretne, wydaje się człowiekowi, że straci za dużo energii, czasu, że zatraci siebie. Wielce ułomne i kalekie jest takie myślenie. Nieodparcie przychodzą tu na myśl słowa Jezusa: „Kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa" (Łk 9,24). Któryś z poetów powiedział — „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Można dodać — śpieszmy się kochać Boga, bo rozminąć się z Nim, to stracić wszystko. Po człowieku, którego nie zdążyliśmy pokochać, jakby należało, pozostaje głęboka rana; po Bogu, którego nie zdążyliśmy pokochać — otchłań.
Pora na kolejną refleksję. Dotyczy ona przyjmowania nauki Jezusa. Tak łatwo przychodzi człowiekowi wybrać z Ewangelii co ładniejsze i bardziej odpowiadające danej chwili czy sytuacji fragmenty. Łatwo zapomnieć, że nauka Jezusa obowiązuje w całej rozciągłości i musi objąć wszystkie dziedziny życia. Błąd ten, tak bardzo charakterystyczny dla naszych czasów, zdarza się nie tylko pojedynczym ludziom, ale także całym społeczeństwom. Dla przykładu niech posłuży sprawa akceptacji działalności Kościoła w niektórych częściach świata. Chętnie się widzi i popiera naukę Kościoła w sprawach dotyczących rozbrojenia i tzw. walki o pokój, gorzej natomiast, gdy chodzi o przyznanie pełnych praw ludziom wierzącym. W jakimś stopniu pozostaje to smutną ilustracją dzisiejszej ewangelii o nieprzyjęciu Jezusa w swoim domu, w swojej ojczyźnie. A kiedy Bóg odchodzi, wtedy i człowiek dla człowieka staje się uciążliwy. W tym paraliżu nie pomoże żadna przebudowa struktur.
Trzecia refleksja niech pójdzie w kierunku wyznaczania zadań nam, ludziom wierzącym. Są to zadania na miarę apostoła, ucznia Jezusa. Przed nami długie wakacje, liczne spotkania z ludźmi, często również wyjazdy w dalekie strony. Może się zdarzyć, że staniesz jak Ezechiel przed ludźmi „o bezczelnych twarzach i zatwardziałych sercach". Powiedzą ci, że cała ta religia to światopogląd nienaukowy. Inni dodadzą, że sprawa Jezusa to taka piękna, nieżyciowa poezja. Inni po prostu wyśmieją cię, żeś niedzisiejszy. Ale najgorzej byłoby wówczas, gdyby mieli się naszą postawą, moją i twoją niekonsekwencją, zgorszyć. Bo przecież, według słów Pisma Świętego, które czytaliśmy przed chwilą, „oni czy usłuchają, czy nie, są bowiem ludem opornym, przecież będą wiedzieli, że prorok jest wśród nich" (Ez 2,5). I choć chętniej niektórzy słuchacją fałszywych proroków, obyś takim nie był.
Wróćmy na koniec do tej domniemanej rozmowy z Jezusem. Ciekawe, co byś zrobił, gdyby On we własnej osobie stanął w progach twego domu? Czy by mógł wejść jak do siebie? Czy byś mógł Mu pokazać swoich przyjaciół, swoje codzienne czynności, całe swoje życie? Czy też odetchnąłbyś z ulgą widząc, jak On twój dom opuszcza? Nie ulęknij się więc Jego bliskości, bo nie przyszedł cię zniszczyć, lecz zbawić. Nie przestrasz się zadań, które ci On wyznaczy, bo cię umocni swoją łaską. Nie lękaj się siebie, żeś słaby, bo jeśli patrzysz na Niego z nadzieją. On powie ci jak Pawłowi: „Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali" (2 Kor 12,9). Żyj więc na miarę apostoła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz