Kochani moi. Już pierwsza niedziela sierpnia. Minęła połowa wakacji. Żniwa w pełni. Gorąco. Maszyny się pocą i pomagają ludziom, ale szkoda, że dziś prawdziwych żniwiarzy już nie ma. A jednak żal mi tamtych żniw. Ciężkie były, ale takie prawdziwe, ludzkie, żniwne.
U Franciszków wstawali bardzo rano. Zwierzęta słyszały pierwsze kroki gospodarza. Przypominały się więc — każdy swoją mową. Dym z komina leciał wysoko w górę. Będzie pogoda. Słychać było, że sąsiedzi klepią kosy. Franciszkowa zawiązała w serwetę śniadanie. Spieszmy się, ojciec, bo potem będzie upał. Przy krzyżu wioskowym Franciszek zdjął kapelusz. Franciszkowa skłoniła się i szeptała modlitwę, bo ręce miała zajęte. Szli miedzą zbożami. Przepiórki wołały: pójdźcie żąć, pójdźcie żąć... Kuropatwy zwinnie uciekały redlinami po śladach matki. Zające niezadowolone odwracały się tyłem, że ktoś tak rano śmie ich niepokoić. Zgrabne sarny w gromadce spokojne przeżuwały czterolistną koniczynę. Wschodziło słońce. Franciszek z fasonem, jak przystało na dobrego kosiarza, ostrzył kosę. Potem zdjął słomiany kapelusz, ukląkł na polu zwrócony w stronę kościoła, gdzie mieszka Pan Bóg, i półgłosem mówił starą modlitwę, której dziadek Błażej go nauczył:
Boże z Twoich rąk żyjemy,
choć naszemi pracujemy.
My Ci damy trud i poty,
Ty nam daj urodzaj złoty.
Wstał ucałował kłosy, przeżegnał się, włożył kapelusz, westchnął głęboko i rzekł: w imię Boże zaczynajmy! Franciszkowa przeżegnała się sierpem. Skowronki śpiewały: Kiedy ranne wstają zorze... Zadźwięczała kosa. Zżęte zboże kładło się pokornie w ładny pokos. — A dyć nie spiesz się tak, ojciec, bo człowiek jeszcze nie przywykł i krzyż boli — prosiła Franciszkowa. — Toć nie musisz wiązać, bo jeszcze rosa. Jak obeschnie, to przed śniadaniem zwiążemy — zdecydował Franciszek. — Zobacz, matka, jaki kawał za nami, a snopek przy snopku. Obrodziło w tym roku, żeby tylko dobrze sypało. Odpocznijmy trochę, bo i na śniadanie czas. A w polu śniadanie jest smaczniejsze i ser bielszy, i miód słodszy, i chleb więcej pachnie.
Słońce coraz wyżej, coraz mniejsze, coraz jaśniejsze, coraz gorętsze. Słoma stała się ostra i oset złośliwszy, rżysko bardziej kłuje, pot kapie z czoła, w oczy szczypie. Gorąco! Franciszek zdjął kapelusz, otarł pot z czoła, wyprostował się i spojrzał w stronę domu. — Zobacz, matka, ktoś do nas idzie. — Szczęść Boże, stryjku! — Bóg zapłać ci, moje dziecko. Wody zimnej wam przyniosłam, bo pewnie gorąco. Wanda to dobre dziecko. Antoś, choć w Warszawie, ale dobrze dzieci wychował. I grzeczna i człowieka na wsi uszanuje. — Wandziu, usiądź tu w gniazdku. Mamy tu dla ciebie chleb, miód i mleko rańsze. Zobacz, jak smakuje w polu. — Mój stryjek zawsze taki dobry — dziękuję! Wanda zbierała bratki dla Matki Boskiej na ołtarzyk w domu. Franciszkowie zestawili snopy w kopki. Już autobus warszawski przejechał. Zaraz będą w kościele dzwonić na Anioł Pański. — Wróć, matka, z dziećmi drogą. Ja zobaczę pszenicę, bo tę na komunikanty trzeba skosić za pogody. Kartofle tak ładnie zakwitły. Ładniejsze niż sąsiadowe. W południe Franciszek szedł do pszczół. Dzisiaj nie brał miodu. Położył się przy ulu i zasnął. — Stryjku i ciebie nie pogryzą? — Nie dziecko, to są moje pszczoły, one mnie znają. A wieczorem na klepisku w stodole, klęczał Franciszek i ręce miał ku niebu wzniesione. Mówił pewnie: Ojcze nasz... Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Mój Boże, skąd oni mają tyle siły? Żebym ja miał taką wiarę.
Przed tygodniem wróciłem z dzieciakami ze Studziennej. Dobrze nam było u gościnnej Matki Bożej. Kochana jest Ona, ale tak zajęta Panem Jezusem, że ani razu na nas nie spojrzała. Nasza w Łowiczu jest ładniejsza, bo gdzieby nie stanąć, to zawsze patrzy na człowieka. Studziańskiej Pani — śpiewaliśmy codziennie:
Bądź Matką Zielną, Jagodną, Siewną, tu nad Pilicą, Matką Zagrzewną. Dzieciaki mówiły: proszą księdza, jacy tu są dobrzy ludzie. Chleb nam świeży przynieśli i ser, i wiśnie. Tu jeszcze pachnie las. Tu gryka pachnie miodem. Tu naprawdę zboże pachnie świeżym chlebem. Tak, moje dzieciaki. Więc msza św. będzie dziś za Porębą, między zbożami. Dzieciaki, kazania dziś nie będzie, ale powiedzcie mi, czy wyście kiedy widzieli cud? Nie. To zobaczcie. Pan Bóg chleb rozmożył. Idźcie więc daleko miedzą, między polami. Znajdź sobie miejsce i uklęknij na polu i weź czule kłosy w ręce i ucałuj je, i zaśpiewaj w sercu: Panie dobry jak chleb... Nad Pilicą przyszły na naszą mszę kobiety z Kozłowca. Dzieciaki moje! My tu wałkonimy się nad Pilicą, a one pracowały przy żniwach. Zobaczcie, jakie mają twarde, spalone słońcem, upracowane ręce. Więc na znak pokoju ucałujcie ich ręce, bo one nas żywią. Pani Kwaśniakowa płakała.
Boję się, że po tym kazaniu bibliści mnie zakrzyczą — nie biblijne, dogmatycy — nie dogmatyczne, homileci — to nie homilia, tylko esej. A ja gdy mszę odprawiam i chleb kładę na ołtarzu, mówię Bogu: dzięki Twej hojności otrzymaliśmy chleb, owoc ziemi i pracy rąk ludzkich... Chleb kojarzy mi się wciąż z ziarnem, z siewem, ze żniwami, z pieczeniem chleba, ze świeżym podpłomykiem, który niosłem do chrzestnej, bo chlebem trzeba się podzielić, z krzyżem na bochenku, z ucałowaniem okruszyny, która upadła na ziemię. Dzisiaj chleb kojarzy się z traktorem — bizonem, piekarnią — gigantem, z produkcją, z budą na samochodzie, gdzie pisze: pieczywo, z wywieszką: chleb wczorajszy, z siatką na zakupy i, o zgrozo, ze śmietnikiem, gdzie leży stary chleb. Bogaci jesteście chrześcijanie. Tak szybko zapomnieliście, co to głód i chleb na kartki. Brzydko jecie chleb, depczecie okruszyny. Nie spostrzegacie, że łan dojrzewa, pachnie świeżym chlebem. Nie spostrzegacie cudu rozmnożenia chleba. Nie mówicie do Boga — Panie, daj nam Tego chleba. Nie prosicie Ojca w niebie: chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj... Dlatego straciliście tęsknotę za Chlebem, którym jest Chrystus.
W kopule kaplicy Najświętszego Sakramentu w Kolegiacie Łowickiej Adam Swach namalował ostatnią wieczerzę, ale Judasz nie ma twarzy. Państwo Wolscy wytłumaczyli mi: bo Judasz nie przyjął komunii św. To jest prawdą. Gdziekolwiek jesteś, jeśli nie przyjdziesz na łamanie chleba, jeśli nie przyjmiesz Chrystusa, jesteś bez twarzy. Dziś Chrystus nam powiedział: Ja jestem chlebem życia. Kto spożywa ciało moje, będzie żył na wieki (J 6,51).
W tej mszy św. też Chrystus powie: Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem ciało moje. Twarda jest ta mowa. Jak Ty możesz dać nam do jedzenia swoje ciało? Ilu z was odejdzie zgłodniałych do domu. I nie dacie rady dojść do nieba. Wolicie ciastko z chemią. Może i wy chcecie odejść? Panie, a do kogo my pójdziemy? Myśmy uwierzyli, że Ty jesteś Chrystus, Syn Boga Żywego. Ty masz słowo życia. Ty nas nigdy nie okłamałeś. Panie, dobry jak chleb! Panie, daj nam tego Chleba! Ojcze nasz w niebie, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Amen.
31 lipca 1988, ks. Józef Zawitkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz