Dzisiejszy ewangeliczny epizod rozpoczyna się od tego, że Pan Jezus znalazł się dyskretnie w pobliżu nieżyczliwego sobie człowieka i nic więcej. Pan Jezus jest zbyt dobrym nauczycielem, żeby od razu zacząć go pouczać. Wie, że Jego nauka, tak bardzo potrzebna temu biednemu i przemądrzałemu uczonemu w Prawie, odbiłaby się od niego jak groch od ściany. Toteż Jezus chce tak pokierować sytuacją, żeby Jego nauka rzeczywiście dotarła do serca tego człowieka.
Właśnie w tym celu Zbawiciel staje dyskretnie w zasięgu uwagi owego uczonego w Prawie. Jeśli on sam zacznie rozmowę, będzie większa szansa na to, że usłyszy tak bardzo mu potrzebne słowa zbawienia. Uczony rzeczywiście podchodzi do Jezusa, ale nie w tym celu bynajmniej, żeby zaczerpnąć z Jego mądrości. Ewangelia wyraźnie zaznacza, że chciał Jezusa wystawić na próbę.
Ale Jezus kocha tego człowieka, dlatego nie zraża się jego złą wolą. Teraz Jego troską jest takie ustawienie rozmowy, żeby ów uczony skorzystał jak najwięcej dla swej duszy. Otóż każdy dobry nauczyciel wie o tym, że uczeń niewiele się nauczy, jeśli przekazywaną mu prawdę będzie przyjmował w sposób czysto bierny. Dlatego Jezus na pytanie uczonego odpowiada pytaniem. Nie chce dopuścić do tego, żeby ów jałowy uczony był w trakcie rozmowy tylko czysto zewnętrznym obserwatorem Prawdy Bożej, albo nawet jej sędzią. W ten sposób dzięki miłości i mądrości Jezusa szybko spada z tego człowieka jego pierwotna zła wola. Niepostrzeżenie dla samego siebie uczony zaczyna z uwagą słuchać nauki Jezusa, a rozumie ją tym więcej, że pouczenie przychodzi w trakcie rozmowy, której on jest aktywnym uczestnikiem.
I to jest może nawet najważniejszy moment w dzisiejszej Ewangelii: że o miłości bliźniego Pan Jezus mówił w duchu prawdziwej miłości wobec tego człowieka, który podszedł do niego z nieżyczliwością, ażeby Go wystawić na próbę.
Zatrzymajmy się teraz nad odpowiedzią Pana Jezusa na pytanie: „A kto jest moim bliźnim?" Zauważmy, że Pan Jezus nie mówi: twoim bliźnim jest każdy człowiek. To by była tylko pusta deklaracja, z której niewiele by wynikało. Trudno przecież kochać naprawdę kilka miliardów ludzi jednocześnie. W odpowiedzi na pytanie, kto jest moim bliźnim, Pan Jezus opowiedział przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Zatem moim bliźnim jest ten oto konkretny człowiek potrzebujący, który znalazł się w mojej przestrzeni. Jest w mojej przestrzeni stale, a może znalazł się w niej całkiem niespodziewanie. W ten drugi sposób - to znaczy całkiem niespodziewanie - człowiek poraniony przy drodze z Jerozolimy do Jerycha pojawił się jako bliźni w bliskości tylko trzech ludzi: kapłana, lewity oraz Samarytanina. Na szczęście przynajmniej jeden z nich zrozumiał, że oto mój bliźni potrzebuje pomocy. Zawiesił na kołku wszystkie urazy i antagonizmy, jakie dzieliły Żydów i Samarytan. W tej chwili liczyło się dla niego tylko to, że ów bliźni pochodzący z wrogiego narodu potrzebował szybkiej i skutecznej pomocy.
W przypowieści znajduje się dyskretny sygnał, że ów nieszczęśnik wpadł w ręce zbójców z własnej winy. Schodził przecież z Jerozolimy do Jerycha, oddalał się od miasta Bożego. Nie jest to droga bezpieczna. Taka jest przecież logika naszej rzeczywistości, że prawdziwe bezpieczeństwo i pokój znajdujemy w cieniu Bożych skrzydeł, kto zaś się oddala od Boga, wchodzi w przestrzeń jakiegoś bezsensu i chaosu i niech się nie dziwi, kiedy zostanie ciężko poszkodowany. Taka już jest natura tej drogi, którą się odchodzi od miasta Bożego, że zmarnowała ona bardzo wielu ludzi.
Ale prawdziwa miłość nie pyta, czy bliźni znalazł się w nieszczęściu niesprawiedliwie, czy może z własnej winy. Samarytanin widzi ciężko poranionego człowieka, który potrzebuje szybkiej pomocy. Reszta w tej chwili nie jest ważna. Gdyby Samarytanin spotkał go pól godziny wcześniej, jego miłość bliźniego wyraziłaby się inaczej. Zapewne przekonywałby tego człowieka: człowiecze, opamiętaj się! Nie idź tą drogą, przy tej drodze grasują zbójcy, wracaj do miasta Bożego! Teraz, kiedy człowiek ten leży już poraniony, nie pora wypominać mu, że sam sobie zawinił. Trzeba mu po prostu pomóc. Po tym właśnie poznać prawdziwą miłość, że zwraca się ku człowiekowi w jego aktualnej sytuacji. Prawdziwa miłość nie czeka, aż bliźni zmieni się na lepsze i stanie się wart tego, żeby go kochać. Prawdziwa miłość kieruje się ku człowiekowi takiemu, jakim on jest dzisiaj i stara się pomóc mu zmienić się na lepsze.
Jeszcze jeden szczegół zauważmy w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie. Człowiek poraniony nieszczęściem, chorobą, samotnością, nieznajomością Boga, pychą, egoizmem - jeśli tylko znalazł się w przestrzeni mojego życia, jest moim bliźnim. Ale ja wobec niego będę albo bliźnim albo człowiekiem twardego serca. W zależności od tego, czy zachowam się jak ów miłosierny Samarytanin, czy jak ów kapłan i lewita, którzy przeszli obok potrzebującego i nie udzielili mu pomocy.
Zauważmy: Pan Jezus nie powiedział, że kapłan i lewita przeszli obok poranionego człowieka obojętnie. Nieszczęście tego człowieka mogło ich nawet bardzo poruszyć, rzecz jednak w tym, że oni mu nie pomogli. Zapewne mieli jakieś bardzo ważne powody, żeby się nie zatrzymywać - mogli mieć na głowie sto własnych kłopotów i sto pilnych zobowiązań. Ale, niestety, nic ich nie usprawiedliwia. Powinni zachować się jak bliźni, a zachowali się bezdusznie.
Bracia i Siostry, to jest wielkie i ustawiczne pytanie dla naszych rachunków sumienia. Bo jeśli komuś z nas wydaje się. że ja nigdy nie zachowuję się jak ów kapłan i lewita, znaczy to, że jestem człowiekiem zakłamanym i nie potrafię spojrzeć na siebie w prawdzie.
Na koniec warto wspomnieć, że w postaci miłosiernego Samarytanina Ojcowie Kościoła lubili dopatrywać się samego Jezusa Chrystusa. Nasz stosunek do Boga też czasem przypomina stosunek Żydów do Samarytan. Bywamy wobec Boga nieufni, czasem nawet oskarżamy Go, że źle urządził świat albo że postępuje z nami niesprawiedliwie. Nie chcemy zauważyć rzeczywistej przyczyny tego, że na świecie jest tyle cierpienia, goryczy, krzywdy, samotności, nieszczęścia. Nie chcemy zauważyć, że to wszystko bierze się z naszych grzechów, z naszego egoizmu, z naszego odejścia od Boga.
I oto dobry Bóg nie zważa na te wszystkie oszczerstwa, jakie Go od ludzi spotykają, lecz się po prostu ulitował nad nami, nad naszym zagubieniem i nad naszymi ranami. Syn Boży pochylił się nad nami serdecznie jako najlepszy Samarytanin. Pochylił się nad nami aż tak głęboko, że dla nas stal się człowiekiem, jednym z nas. Żeby nas uzdrowić, wlewa w nasze rany wino i oliwę. Wino jest z natury cierpkie. Winem, jakie On wlewa w nasze rany, jest Jego własna Krew, jaką za nas przelał na krzyżu. Aż tak bardzo nas ten Samarytanin kocha. Oliwą jest sam Duch Święty, który swoją boską obecnością potrafi uśmierzyć i ułagodzić każde cierpienie i każdą gorycz. Wielu z Was, Kochani chorzy, wiele mogłoby na ten temat powiedzieć. Bo czasem wręcz namacalnie doświadczacie tego miłosiernego działania Chrystusa, Dobrego Samarytanina.
Bracia i Siostry! Bardzo konkretnie starajmy się pamiętać o tym, że ten Dobry Samarytanin jest Bogiem wszechmocnym. „W Nim - jak czytaliśmy w Liście do Kolosan - wszystko zostało stworzone: i to co w niebiosach i to co na ziemi, byty widzialne i niewidzialne". Jeśli tylko poddamy się leczeniu tego boskiego Samarytanina, jeśli będziemy przyjmować przygotowane przez Niego lekarstwa - On nie tylko uzdrowi nasze dusze, ale doprowadzi nas do ostatecznego zmartwychwstania. Zatem radośnie dziękujmy Bogu, że zechciał stać się dla nas Dobrym Samarytaninem! Amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz