lipca 31, 2021

18. Niedziela Zwykła (B) - Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj

18. Niedziela Zwykła (B) - Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj


Kochani moi. Już pierwsza niedziela sierpnia. Minęła połowa wakacji. Żniwa w pełni. Gorąco. Maszyny się pocą i pomagają ludziom, ale szkoda, że dziś prawdziwych żniwiarzy już nie ma. A jednak żal mi tamtych żniw. Ciężkie były, ale takie prawdziwe, ludzkie, żniwne.

U Franciszków wstawali bardzo rano. Zwierzęta słyszały pierwsze kroki gospodarza. Przypominały się więc — każdy swoją mową. Dym z komina leciał wysoko w górę. Będzie pogoda. Słychać było, że sąsiedzi klepią kosy. Franciszkowa zawiązała w serwetę śniadanie. Spieszmy się, ojciec, bo potem będzie upał. Przy krzyżu wioskowym Franciszek zdjął kapelusz. Franciszkowa skłoniła się i szeptała modlitwę, bo ręce miała zajęte. Szli miedzą zbożami. Przepiórki wołały: pójdźcie żąć, pójdźcie żąć... Kuropatwy zwin­nie uciekały redlinami po śladach matki. Zające niezadowolone odwracały się tyłem, że ktoś tak rano śmie ich niepokoić. Zgrabne sarny w gromadce spokojne przeżuwały czterolistną koniczynę. Wschodziło słońce. Franci­szek z fasonem, jak przystało na dobrego kosiarza, ostrzył kosę. Potem zdjął słomiany kapelusz, ukląkł na polu zwrócony w stronę kościoła, gdzie mieszka Pan Bóg, i półgłosem mówił starą modlitwę, której dziadek Błażej go nauczył:

Boże z Twoich rąk żyjemy,

choć naszemi pracujemy.

My Ci damy trud i poty,

Ty nam daj urodzaj złoty.

Wstał ucałował kłosy, przeżegnał się, włożył kapelusz, westchnął głęboko i rzekł: w imię Boże zaczynajmy! Franciszkowa przeżegnała się sierpem. Skowronki śpiewały: Kiedy ranne wstają zorze... Zadźwięczała kosa. Zżę­te zboże kładło się pokornie w ładny pokos. — A dyć nie spiesz się tak, oj­ciec, bo człowiek jeszcze nie przywykł i krzyż boli — prosiła Franciszkowa. — Toć nie musisz wiązać, bo jeszcze rosa. Jak obeschnie, to przed śniada­niem zwiążemy — zdecydował Franciszek. — Zobacz, matka, jaki kawał za nami, a snopek przy snopku. Obrodziło w tym roku, żeby tylko dobrze sypało. Odpocznijmy trochę, bo i na śniadanie czas. A w polu śniadanie jest smaczniejsze i ser bielszy, i miód słodszy, i chleb więcej pachnie.

Słońce coraz wyżej, coraz mniejsze, coraz jaśniejsze, coraz gorętsze. Słoma stała się ostra i oset złośliwszy, rżysko bardziej kłuje, pot kapie z czoła, w oczy szczypie. Gorąco! Franciszek zdjął kapelusz, otarł pot z czo­ła, wyprostował się i spojrzał w stronę domu. — Zobacz, matka, ktoś do nas idzie. — Szczęść Boże, stryjku! — Bóg zapłać ci, moje dziecko. Wody zimnej wam przyniosłam, bo pewnie gorąco. Wanda to dobre dziecko. Antoś, choć w Warszawie, ale dobrze dzieci wychował. I grzeczna i czło­wieka na wsi uszanuje. — Wandziu, usiądź tu w gniazdku. Mamy tu dla cie­bie chleb, miód i mleko rańsze. Zobacz, jak smakuje w polu. — Mój stryjek zawsze taki dobry — dziękuję! Wanda zbierała bratki dla Matki Boskiej na ołtarzyk w domu. Franciszkowie zestawili snopy w kopki. Już autobus war­szawski przejechał. Zaraz będą w kościele dzwonić na Anioł Pański. — Wróć, matka, z dziećmi drogą. Ja zobaczę pszenicę, bo tę na komunikanty trzeba skosić za pogody. Kartofle tak ładnie zakwitły. Ładniejsze niż sąsiadowe. W południe Franciszek szedł do pszczół. Dzisiaj nie brał miodu. Po­łożył się przy ulu i zasnął. — Stryjku i ciebie nie pogryzą? — Nie dziecko, to są moje pszczoły, one mnie znają. A wieczorem na klepisku w stodole, klęczał Franciszek i ręce miał ku niebu wzniesione. Mówił pewnie: Ojcze nasz... Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Mój Boże, skąd oni mają tyle siły? Żebym ja miał taką wiarę.

Przed tygodniem wróciłem z dzieciakami ze Studziennej. Dobrze nam było u gościnnej Matki Bożej. Kochana jest Ona, ale tak zajęta Panem Je­zusem, że ani razu na nas nie spojrzała. Nasza w Łowiczu jest ładniejsza, bo gdzieby nie stanąć, to zawsze patrzy na człowieka. Studziańskiej Pani — śpiewaliśmy codziennie:

Bądź Matką Zielną, Jagodną, Siewną, tu nad Pilicą, Matką Zagrzewną. Dzieciaki mówiły: proszą księdza, jacy tu są dobrzy ludzie. Chleb nam świeży przynieśli i ser, i wiśnie. Tu jeszcze pachnie las. Tu gryka pachnie miodem. Tu naprawdę zboże pachnie świeżym chlebem. Tak, moje dzie­ciaki. Więc msza św. będzie dziś za Porębą, między zbożami. Dzieciaki, ka­zania dziś nie będzie, ale powiedzcie mi, czy wyście kiedy widzieli cud? Nie. To zobaczcie. Pan Bóg chleb rozmożył. Idźcie więc daleko miedzą, między polami. Znajdź sobie miejsce i uklęknij na polu i weź czule kłosy w ręce i ucałuj je, i zaśpiewaj w sercu: Panie dobry jak chleb... Nad Pilicą przyszły na naszą mszę kobiety z Kozłowca. Dzieciaki moje! My tu wałkonimy się nad Pilicą, a one pracowały przy żniwach. Zobaczcie, jakie mają twarde, spalone słońcem, upracowane ręce. Więc na znak pokoju ucałujcie ich ręce, bo one nas żywią. Pani Kwaśniakowa płakała.

Boję się, że po tym kazaniu bibliści mnie zakrzyczą — nie biblijne, dog­matycy — nie dogmatyczne, homileci — to nie homilia, tylko esej. A ja gdy mszę odprawiam i chleb kładę na ołtarzu, mówię Bogu: dzięki Twej hojno­ści otrzymaliśmy chleb, owoc ziemi i pracy rąk ludzkich... Chleb kojarzy mi się wciąż z ziarnem, z siewem, ze żniwami, z pieczeniem chleba, ze świeżym podpłomykiem, który niosłem do chrzestnej, bo chlebem trzeba się po­dzielić, z krzyżem na bochenku, z ucałowaniem okruszyny, która upadła na ziemię. Dzisiaj chleb kojarzy się z traktorem — bizonem, piekarnią — gi­gantem, z produkcją, z budą na samochodzie, gdzie pisze: pieczywo, z wy­wieszką: chleb wczorajszy, z siatką na zakupy i, o zgrozo, ze śmietnikiem, gdzie leży stary chleb. Bogaci jesteście chrześcijanie. Tak szybko zapom­nieliście, co to głód i chleb na kartki. Brzydko jecie chleb, depczecie okru­szyny. Nie spostrzegacie, że łan dojrzewa, pachnie świeżym chlebem. Nie spostrzegacie cudu rozmnożenia chleba. Nie mówicie do Boga — Panie, daj nam Tego chleba. Nie prosicie Ojca w niebie: chleba naszego powszed­niego daj nam dzisiaj... Dlatego straciliście tęsknotę za Chlebem, którym jest Chrystus.

W kopule kaplicy Najświętszego Sakramentu w Kolegiacie Łowickiej Adam Swach namalował ostatnią wieczerzę, ale Judasz nie ma twarzy. Państwo Wolscy wytłumaczyli mi: bo Judasz nie przyjął komunii św. To jest prawdą. Gdziekolwiek jesteś, jeśli nie przyjdziesz na łamanie chleba, jeśli nie przyjmiesz Chrystusa, jesteś bez twarzy. Dziś Chrystus nam powie­dział: Ja jestem chlebem życia. Kto spożywa ciało moje, będzie żył na wieki (J 6,51).

W tej mszy św. też Chrystus powie: Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, to jest bowiem ciało moje. Twarda jest ta mowa. Jak Ty możesz dać nam do jedzenia swoje ciało? Ilu z was odejdzie zgłodniałych do domu. I nie dacie rady dojść do nieba. Wolicie ciastko z chemią. Może i wy chcecie odejść? Panie, a do kogo my pójdziemy? Myśmy uwierzyli, że Ty jesteś Chrystus, Syn Boga Żywego. Ty masz słowo życia. Ty nas nigdy nie okłamałeś. Pa­nie, dobry jak chleb! Panie, daj nam tego Chleba! Ojcze nasz w niebie, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Amen.


31 lipca 1988, ks. Józef Zawitkowski

 

 

lipca 03, 2021

14. Niedziela Zwykła (B) - Jezus lekceważony w Nazarecie

14. Niedziela Zwykła (B) - Jezus lekceważony w Nazarecie

Ukochani Bracia i Siostry,
Słowa Jezusa, Jego mądrość i czyny wywołują zdumienie w słuchających. Postawy tych ludzi są jednak różne. Pojawiają się również pytania ironiczne: „Skąd On to ma?” Mieszkańcy Nazaretu posuwają się do słów obrażających Nauczyciela: „Czy nie jest to cieśla, Syn Maryi?”. Nazwanie Jezusa „synem Maryi” mogło być obraźliwe, ponieważ Żydzi mieli zwyczaj nazywania ludzi od imienia ojca, „syn Józefa”. W swoim rodzinnym mieście Jezus doświadczył gorszenia się Nim, a także obojętności i niechęci. Ich emocje wskazują na odrzucenie Pana, pozwalają zobaczyć ich niewiarę.
Mieszkańcy Nazaretu nie takiego znali Jezusa. Nie posiadali nowego obrazu tego człowieka, jaki stanął przed nimi, po rozpoczęciu publicznej działalności. Nie chcieli nowego obrazu kogoś, z którym żyli razem przez trzydzieści lat. Z tym obrazem wcześniejszym czuli się bezpieczni. Teraz pojawił się ktoś, kogo znają i nie znają zarazem. Dlaczego? Czy mówił wcześniej inaczej, niż mówi teraz, kiedy głosi naukę otrzymaną od Ojca? Czy posiadał przez trzydzieści lat inny system wartości, według którego żył? Tak się przyzwyczaili do Jezusa-człowieka, że nie odkryli w Nim Jezusa-Boga. Kiedy jest bliski, nie jest rozpoznany. Kiedy jest nierozumiany, staje się daleki i odrzucany.
Mieszkańcom miasteczka obce były słowa Jezusa, obce było to, iż zaczął mówić jako posłany przez Boga, jako Mesjasz. Bali się Jego, jako „nowego”. Znamienne jest to, że nie stawiają pytań pod właściwym adresem. Nie pytają Pana: „Skąd to masz? Skąd dana jest Ci ta mądrość? Co oznaczają cuda, które czynisz? Kiedy się tego nauczyłeś, od kogo?”. Nazarejczycy sobie wzajemnie stawiają pytania, które powinni postawić Panu. Nie pytali również Jego Matkę, aby im wyjaśniła zachowanie Syna. Brak odwagi w stawianiu pytań może wskazywać na to, że się Go bali.
Tego, którego nie rozumieli, odrzucili. Nie miało żadnego znaczenia to, że Jezus znał ich, rozmawiał z nimi, poruszał się wśród nich, chodził do ich domów, być może wykonywał zlecenia na sprzęt, który zamawiali u Niego. Rozpoczynając publiczną działalność, głosząc Ewangelię, stał im się obcy, wręcz zaczęli odczuwać wobec Niego uczucia wrogości.
 
Kochani moi!
Jezus przyszedł do swoich. A gdyby tak nagle, nieoczekiwanie przyszedł do nas jak do swoich w Nazarecie? Gdyby dziś stanął w twoim domu? Z jakim przyjęciem by się spotkał? Jakim słowem byłby przywitany? Może podszedłbyś z zakłopotaniem do półki z książkami, by odszukać Pismo Święte i powiedzieć Jezusowi — Patrz, Panie ja to wszystko znam i dobrze wiem, co i gdzie jest o Tobie napisane. Patrz, tu w tym miejscu napisał Paweł, Twój Apostoł: „Jeżeli ustami wyznasz, że Jezus jest Panem i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg wskrzesił Go z martwych — osiągniesz zbawienie" (Rz 10,9). Ja to wszystko wiem i znam od dawna. To takie proste. Albo patrz, Panie, tutaj, to Twoje słowa: „Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swym przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich" (Mt 6,28 n). Jakie to piękne, Panie! Ty potrafiłeś przemawiać. Ile w tym poezji. A ile cudów dokonało się przez Twoje ręce! Ale chyba ten z chlebami jest największy. To naprawdę cud na dobę kryzysu. Nam by się taki przydał. A już zupełnie nie rozumiem tych Twoich rodaków z Nazaretu. Ja, podobnie jak Ty, też dziwię się ich niedowiarstwu.

Można by dalej prowadzić tę domniemaną rozmowę z Jezusem, ale przerwijmy ją w tym miejscu i pozostańmy przy tych krótkich słowach z Ewangelii, które wyznaczają temat dzisiejszych rozważań: „Jezus przyszedł do swego rodzinnego miasta" — czyli, inaczej mówiąc, przyszedł do swoich. Na podstawie tych prostych i krótkich słów wysnujmy pierwszą refleksję: Bóg w Jezusie nieustannie przychodzi do nas, a chce przychodzić jak do swoich. Inaczej mówiąc — Pan Bóg, mimo swej niedostępności i tajemnicy, chce, byśmy odczuli Jego bliskość. A idąc za myślą ewangelii dzisiejszej można tak chyba powiedzieć, że w zamiarach Jezusa te więzy łączące nas z Ojcem miały mieć wymiar rodzinny; wszak przyszedł do swoich. I tu jesteśmy tak bardzo podobni do mieszkańców Nazaretu. Dla tylu ludzi ta bliskość Boga, bliskość Jezusa jest zbyt paraliżująca. Człowiek przestraszył się takiej bliskości Boga, bo ona zbyt go zobowiązuje. Dlatego wielu woli stać z daleka, w bezpiecznej odległości, nie przyjmując na siebie tych uzależnień, które mają domownicy. Bywa tak również nie tylko w stosunku człowieka do Pana Boga, ale też, jakże często, w relacjach człowieka do człowieka. Łatwiej nam kochać z oddalenia, zza płotu, bo to bardziej wygodne. Z bliska, kiedy wszystko staje się niepokojąco konkretne, wydaje się człowiekowi, że straci za dużo energii, czasu, że zatraci siebie. Wielce ułomne i kalekie jest takie myślenie. Nieodparcie przychodzą tu na myśl słowa Jezusa: „Kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa" (Łk 9,24). Któryś z poetów powiedział — „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Można dodać — śpieszmy się kochać Boga, bo rozminąć się z Nim, to stracić wszystko. Po człowieku, którego nie zdążyliśmy pokochać, jakby należało, pozostaje głęboka rana; po Bogu, którego nie zdążyliśmy pokochać — otchłań.

Pora na kolejną refleksję. Dotyczy ona przyjmowania nauki Jezusa. Tak łatwo przychodzi człowiekowi wybrać z Ewangelii co ładniejsze i bardziej odpowiadające danej chwili czy sytuacji fragmenty. Łatwo zapomnieć, że nauka Jezusa obowiązuje w całej rozciągłości i musi objąć wszystkie dziedziny życia. Błąd ten, tak bardzo charakterystyczny dla naszych czasów, zdarza się nie tylko pojedynczym ludziom, ale także całym społeczeństwom. Dla przykładu niech posłuży sprawa akceptacji działalności Kościoła w niektórych częściach świata. Chętnie się widzi i popiera naukę Kościoła w sprawach dotyczących rozbrojenia i tzw. walki o pokój, gorzej natomiast, gdy chodzi o przyznanie pełnych praw ludziom wierzącym. W jakimś stopniu pozostaje to smutną ilustracją dzisiejszej ewangelii o nieprzyjęciu Jezusa w swoim domu, w swojej ojczyźnie. A kiedy Bóg odchodzi, wtedy i człowiek dla człowieka staje się uciążliwy. W tym paraliżu nie pomoże żadna przebudowa struktur.

Trzecia refleksja niech pójdzie w kierunku wyznaczania zadań nam, ludziom wierzącym. Są to zadania na miarę apostoła, ucznia Jezusa. Przed nami długie wakacje, liczne spotkania z ludźmi, często również wyjazdy w dalekie strony. Może się zdarzyć, że staniesz jak Ezechiel przed ludźmi „o bezczelnych twarzach i zatwardziałych sercach". Powiedzą ci, że cała ta religia to światopogląd nienaukowy. Inni dodadzą, że sprawa Jezusa to taka piękna, nieżyciowa poezja. Inni po prostu wyśmieją cię, żeś niedzisiejszy. Ale najgorzej byłoby wówczas, gdyby mieli się naszą postawą, moją i twoją niekonsekwencją, zgorszyć. Bo przecież, według słów Pisma Świętego, które czytaliśmy przed chwilą, „oni czy usłuchają, czy nie, są bowiem ludem opornym, przecież będą wiedzieli, że prorok jest wśród nich" (Ez 2,5). I choć chętniej niektórzy słuchacją fałszywych proroków, obyś takim nie był.

Wróćmy na koniec do tej domniemanej rozmowy z Jezusem. Ciekawe, co byś zrobił, gdyby On we własnej osobie stanął w progach twego domu? Czy by mógł wejść jak do siebie? Czy byś mógł Mu pokazać swoich przyjaciół, swoje codzienne czynności, całe swoje życie? Czy też odetchnąłbyś z ulgą widząc, jak On twój dom opuszcza? Nie ulęknij się więc Jego bliskości, bo nie przyszedł cię zniszczyć, lecz zbawić. Nie przestrasz się zadań, które ci On wyznaczy, bo cię umocni swoją łaską. Nie lękaj się siebie, żeś słaby, bo jeśli patrzysz na Niego z nadzieją. On powie ci jak Pawłowi: „Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali" (2 Kor 12,9). Żyj więc na miarę apostoła.



 
Copyright © 2016 Homilie i rozważania , Blogger