grudnia 30, 2023

Homilia na Uroczystość Świętej Rodziny (B) - Święta Rodzina wzorem dla nas!


W dzień święta Świętej Rodziny, Jezusa, Maryi i Józefa, kiedy podejmujemy naszą refleksję nad sensem i pięknem życia rodzinnego, Kościół przedkłada nam do rozważenia fragment Listu św. Pawła do Kolosan, w którym znaleźć możemy mocno chyba niepopularne dziś słowa. Obleczcie się w serdeczne miłosierdzie, dobroć, cichość, cierpliwość, znosząc jedni drugich i wybaczając sobie nawzajem. Nie będą zachwyceni tym wezwaniem niejedni małżonkowie, którzy toczą ze sobą kłótnie i spory. „Mam być cichy? Pokorny? Mam cierpliwie znosić moją drugą połowę? O nie. To przecież program życia dla naiwnych. Ja nie dam się wykorzystać, będę dochodził swego, a jak to nie poskutkuje, to najwyżej wszystko skończę. Nie cofnę się nawet przed rozwodem. Nie dam sobą pomiatać". Takie poglądy, niejeden młody mężczyzna czy młoda kobieta noszą w sercu już przed ślubem. Nierzadko jeszcze rodzina, bliscy, znajomi przypominają: tylko pamiętaj, nie daj się wykorzystać. A kiedy potem w takim małżeństwie dzieje się źle, to chyba w 99% przypadków obie strony obstają przy tym, że to jej wina, to on jest winny. Ja to tylko głupi byłem przed ślubem, że dałem się tak nabrać. Ja to tylko naiwnie patrzyłam na świat". Jako duszpasterz wiem, jak trudno jest takie sprawy rozwiązywać. A główną przeszkodą jest ta właśnie duma, zacięcie, upór. Obu stron. Po prostu ich pycha. Jest ona tak wielka i szalona, że małżonkowie decydują się na rozwód nierzadko bardzo szybko, niekiedy zupełnie bez walki. Nie próbują odnaleźć swej miłości na rekolekcjach, we wspólnocie religijnej, nie korzystają z możliwości separacji, tylko od razu pada słowo: "koniec". Wiedzą, że tym samym nieprawdopodobnie krzywdzą dzieci, że często zamykają sobie drogę do Komunii św., że nierzadko resztę życia spędzą w samotności i smutku. Nie zwracają na to uwagi. Powtarzają tylko z uporem: nie podaruje, nie przebaczę I będą to powtarzać swoim znajomym przez lata, do końca życia, w setkach rozmów: ależ on był zły, ależ ona była głupia. Będą to powtarzać z taką intensywnością by zagłuszyć głos sumienia. Ten głos, który cichutko mówi, że w tym konflikcie nie wszystko było takie jednostronne i że gdyby udało się zdobyć na odrobinę pokory, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Święty Paweł wiedział, co mówi. Pisząc o życiu rodzinnym zaczyna właśnie od tego: Przyobleczcie się w pokorę, cierpliwość, znosząc siebie nawzajem. Apostoł Narodów wie, że to jest fundamentem rodzinnej miłości, że jeśli małżonkowie przyjmą za dewizę słowa, "oko za oko, ząb za ząb" to będzie początkiem ich końca. Kiedy chłopak, dziewczyna składają przysięgę małżeńską często nie pojmują tego, że w słowach: "biorę ciebie za żonę za męża" ukryta jest także prawda, żenię się z twoimi słabościami, wadami. Wychodzę za mąż za twój egoizm, za twoje zranienia. I wiem, że będę musiał, że będę musiała nieść do końca życia także twój krzyż. Niejedna dziewczyna naiwnie myśli, że oczywiście wychowa sobie męża. Gdy przed ślubem mówi mu: jesteś wspaniały, to w ciszy serca dodaje często, "jesteś wspaniałym materiałem na męża, który ja już potem po swojemu uformuję". Niejeden mężczyzna myśli, że swoją inteligencją tak oczaruje i przekona o wszystkim żonę, iż ona nie zauważy, że jej mąż po ślubie pragnie wieść dalej kawalerskie i beztroskie życie. Jak wielkie są potem ich rozczarowania. Mąż wcale nie chce realizować narzucanego mu programu, żona nie przyjmuje argumentów męża i nie daje się zwieść jego błyskotliwej, ale naciąganej nierzadko logice wywodu. I co wtedy się dzieje? Rośnie natężenie krzyku. Padają sformułowania: "żeby mi to było ostatni raz".


Aż wreszcie pojawia się słowo "rozwód". A sprawy są często naprawdę do rozwiązania. Tylko potrzeba do tego pokory. A o nią w wirze kłótni, oskarżeń, uporu bardzo trudno. Nie sprzyjają jej często także rady, z jakimi spotykają się skonfliktowani małżonkowie. Ich rodzice, znajomi nierzadko jeszcze podsycają atmosferę słowami: Nie daruj jej, pokaż mu drzwi, nie ustępuj. Wielka szkoda, bo pokora potrafi czynić cuda. Proszę posłuchać świadectwa pewnej kobiety.

Z jakąkolwiek koleżanką bym się nie spotkała, one wszystkie od razu zaczynają narzekać na swoich mężów. Jedna przez drugą opowiadają o tym, jaki to ten mój mąż jest okropny". To niemal norma. Moja serdeczna przyjaciółka, pracując z dziećmi, ma taką zasadę: „Jeśli musisz dziecko poprawić, dać mu jakąś swoją krytyczną uwagę, musisz je przedtem najpierw trzy razy pochwalić". To moje odkrycie zbiegło się w jednym czasie z naszym bardzo poważnym kryzysem małżeńskim. Z dnia na dzień obserwowałam, jak nasz związek powoli się rozpada. Tak sobie wtedy pomyślałam: o mężczyznach mawia się czasem, że to trochę takie duże dzieci. Może by spróbować tej metody na mężu? Zrobiłam eksperyment. Zaczęłam chwalić męża. Chwaliłam go za wszystko, za co tylko mogłam go pochwalić, bez zbytniego naciągania oczywiście. I mąż powolutku zaczął się zmieniać. Na lepsze. Zrobił się dla mnie milszy. Z zszarzałego faceta, przeobraził się w pełnego radości, energii mężczyznę. Ten fajny facet był w nim przez cały czas. Tylko ja go nie potrafiłam dostrzec Jego wady oczywiście dalej pozostały takie, jakie były. Ale starałam się nie zwracać na nie uwagi. Przymykałam oko. I dalej chwaliłam. Również w towarzystwie. Nic tak nie podnosi męskiej samooceny, jak chwalenie go przy innych. Na początku nie było łatwo. Przyzwyczajona do tego, by mieć pretensje o wszystko, musiałam się nieźle natrudzić, by się powstrzymywać przed wytykaniem mu błędów. Taki zszarzały mąż jakoś nie zachęca do tego, by go chwalić. Ale zawzięłam się. Pomyślałam sobie - przecież to jest w jakiś sposób ciągle ten sam człowiek, za którego wyszłam. Przecież za coś go kiedyś podziwiałam. To wszystko musi tam gdzieś w nim nadal być! Gdy cokolwiek zrobił dla mnie, zamiast wychodzić z założenia, że to jego obowiązek, chwaliłam go i bardzo mu dziękowałam. Zaczęło się od drobiazgów - zakupy, wyrzucone śmieci, naprawiona klamka w łazience. Stworzyłam w swojej wyobraźni obraz dobrego męża, a potem "tu i teraz" zachowywałam się wobec niego trochę tak, jakby on już tym dobrym mężem był. A mąż (ku mojemu wielkiemu zdziwieniu) powolutku przeobrażał się w ten mój "ideał mężczyzny". Ale (to bardzo istotne) - "zaczęłam od siebie!" To ja pierwsza zaczęłam "dawać". Nie czekałam, aż on zacznie. Nie trudno się domyślić, że po ja- kimś czasie mąż zaczął robić dla mnie dużo więcej, z ochotą bez ma- rudzenia. Minął rok i znów mam wspaniałego męża, który (po 15 latach wspólnego życia) znów jest we mnie do szaleństwa zakochany, fajnego synka, spokojny, ciepły dom. Czuję się bardzo szczęśliwa.

I może jeszcze świadectwo drugiej kobiety. Po kilku latach małżeństwa dowiedziałam się, że mój mąż mnie zdradza. Wiadomość ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Najpierw był szok, niedowierzanie, wrażenie, że to koszmarny sen potem bunt, gniew, płacz, a w końcu poczucie winy i utrata wiary w siebie. Poczułam się samotna i opuszczona, wydawało mi się, że cały mój świat runął w gruzy. Nie przestawałam się jednak modlić. I bardzo szybko dotarła do mnie prawda - nie jestem samotna, bo Bóg jest ze mną i kocha mnie. Myślę, że dzięki wstawiennictwu Maryi mogłam mimo wszystko powtarzać mężowi, że go kocham i, że niezależnie od tego, co postanowi zrobić, będę go kochała. Czułam, że to Szatan opętał mojego męża i na nic nie przydadzą się ludzkie sposoby. Walczyłam środkami duchowymi: postem, jałmużną i modlitwą. Podczas Mszy Świętej prosiłam o nawrócenia męża. Każdej nocy nakładałam ręce na śpiącego męża i modliłam się do Ducha Świętego. Kochałam. I choć może się to wydać dziwne, starałam się go traktować jak zawsze. Nie separowałam go ani od stołu, ani od łoża. Chcę być dobrze rozumiana - nie akceptowałam romansu męża, ale nie odtrącałam go. Mówiłam mu, że postępuje źle, ale że ja wierzę w jego miłość do mnie i dobro ukryte w jego sercu. Starałam się niekiedy wspominać najpiękniejsze chwile naszej wspólnej historii. Rozmowy ciągnęły się całymi godzinami. Nie wszystkie były spokojne, często się raniliśmy. Widziałam jednak wyraźnie, że moja wiara, modlitwa i okazywana miłość zmieniają męża. Jezus zmieniał także mnie. Nie pozwalał, by moje serce stwardniało, zamknęło się w urazie, by miłość uległa ambicji czy pragnieniu zemsty. Zrozumiałam, że ja też mam za co przepraszać, że nie jestem skrzywdzoną niewinnością. Zobaczyłam, jak wiele ran w przeszłości zadałam.

Nasze małżeństwo przetrwało! Przebaczyliśmy sobie nawzajem. W dodatku mój mąż się nawrócił i dla nas obojga jedynym trwałym fundamentem jest Chrystus.

Zdaję sobie sprawę, że nie we wszystkich przypadkach taka metoda oparta na cierpliwości i pokorze poskutkuje. Były zapewne sytuacje, kiedy kobieta swoją dobrocią nic nie osiągnęła a może nawet przyczyniła się do jeszcze większej zuchwałości męża. Ale kto był mądrze pokorny i cierpliwy, nigdy nie powinien tego żałować. Jezus Chrystus karmił rzesze, uzdrawiał je, a potem Ci sami ludzie krzyczeli w Wielki Piątek, by skazać Go na śmierć. To nie zniechęciło Zbawiciela. Nadal był gotowy okazywać ludziom swe miłosierdzie. Czy Jezus był naiwny? On był, On jest wielki. Jego miłość jest potężna a to wyraża się w cierpliwości i dobroci jaką nam okazuje. A czyni to zawsze jako pierwszy. Nie postawił Zacheuszowi warunku: jak się poprawisz, to Cię odwiedzę. Poszedł pierwszy do grzesznika w gościnę. Taką postawą uratował wiele osób. W nie- jednej rodzinie bliscy sobie ludzie czekają latami, aż ktoś drugi wyciągnie rękę. Czekają, bo są dumni. Czekają, aż ktoś się przyzna, aż uzna ich rację, aż zmieni swoje postępowanie. I często do śmierci się nie doczekują. Wolą zachować swoją perfekcyjną pryncypialność, niż uratować rodzinę. Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja wiem, że na przykład palenie papierosów jest złe, że jest grzechem, ale jeśli mąż nie może sobie z tym nałogiem poradzić to czy lepiej zniszczyć życie rodzinne wywołując w tym temacie wielkie awantury czy może lepiej będzie na razie przymknąć oko. I trzeba zapytać się koniecznie czy tak naprawdę chodzi tu o jego zdrowie czy o to, że nie dopasowuje się do wymagań żony. To jest często sedno sprawy i przyczyna wielkich tragedii, że ktoś nie postępuje, tak jak my sobie to wymarzyliśmy. Nawet w małżeństwie nie mamy człowieka na własność, do swojej dyspozycji. Mój mąż nie jest do końca mój. Także moja żona nie jest dosłownie moja. Dzieci nie są własnością rodziców. Tak naprawdę należymy do Boga. W Świętej Rodzinie Jezus był Synem Maryi, ale nie był Jej własnością. Maryja była żoną Józefa, ale nie była jego. Oni wszyscy należeli do Boga. I to była ich świętość. Także i my winniśmy żyć nie jak się komuś podoba, ale jak się Bogu podoba.

W życiu nie raz trzeba się będzie pogodzić: muszę znosić współmałżonkę, męża z taką czy inną jego słabością. Oczywiście są sprawy, na które nie można przymykać oczu. Jeśli mąż bije żonę to nie można reagować na to pokorną zgodą. Jeśli żona ewidentnie kokietuje obcych mężczyzn, to wtedy trzeba sprawę postawić bardzo zasadniczo, bo to grozi rozbiciem małżeństwa. Mi chodzi o ludzkie niedoskonałości, z którymi można żyć, choć wymagają od nas wiele pokory i cichości. Spójrzmy na dzisiejszą Ewangelię. Starzec Symeon żył latami w oczekiwaniu na Zbawiciela. Kiedy dane jest mu Go zobaczyć prosił Boga, by zabrał go z tego świata. Jego życie było czekaniem. Nie miał wszystkiego. Dopiero u schyłku życia jego nadzieje się spełniają. Dziś wiele osób pragnie natychmiastowego spełnienia marzeń. Także dotyczących rodziny. Współmałżonek musi być według oczekiwań drugiej strony, dzieci jak na zamówienie. I to szybko, najlepiej natychmiast. Ale to się nigdy nie spełnia. I trzeba się z tym pogodzić. Ktoś kiedyś powiedział: "Jeśli nie wierzysz, że historia człowieka, który stoi naprzeciwko ciebie jest święta to daj mu święty spokój". Nawet historia człowieka, która toczy się zupełnie inaczej niż to sobie wymarzyliśmy jest święta i trzeba ją szanować i jej służyć. To jest najkrótsza droga do tak upragnionego przez nas wszystkich rodzinnego szczęścia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Homilie i rozważania , Blogger