sierpnia 11, 2023

19. Niedziela Zwykła (A) - "To Ja jestem, nie bójcie się!"


Bracia i Siostry!

Zanim skomentuję główną scenę dzisiejszej Ewangelii, chodzenie Pana Jezusa po morzu, warto przypatrzeć się okolicznościom towarzyszącym temu wydarzeniu. Pan Jezus lubił spędzać całe godziny, zwłaszcza godziny nocne, na modlitwie. Również teraz wyszedł na górę, aby się modlić. W tym czasie uczniowie wsiedli do łodzi, żeby dopłynąć do miejsca noclegu. Niestety, na jeziorze rozszalała się burza: nie tylko że nie dało się dopłynąć do celu, ale sytuacja stała się dla uczniów po prostu niebezpieczna; podczas takiej burzy można było nawet utonąć.

Otóż pierwszym przesłaniem dzisiejszej Ewangelii jest pokazanie nam związku między modlitwą a miłością bliźniego. To nie przypadek, że Jezus zauważył zagrożenie, w jakim znaleźli się Jego uczniowie, właśnie podczas modlitwy. Przeżywał niepojęte dla nas zjednoczenie ze swoim Przed- wiecznym Ojcem i właśnie wtedy zobaczył, że uczniowie potrzebują pomocy. Bo w ogóle taka jest natura modlitwy: im bardziej modlitwa jednoczy nas z Bogiem, tym więcej rozszerza się nasze serce na potrzeby naszych bliźnich, tym wyraźniej potrafimy zauważyć bliźniego potrzebującego pomocy.

Bracia i Siostry, czyż nie wyrywa się z Waszych serc spontaniczne westchnienie: O, gdybyśmy umieli więcej i lepiej się modlić, z pewnością nie byłoby wśród nas tyle sobkostwa i egocentryzmu, o ile więcej kwitłaby miłość rodzinna i zgoda sąsiedzka, o ile mniej byłoby samotności i rozgoryczenia!

Zauważmy teraz drugi moment ogromnie ważny w dzisiejszej Ewangelii. Uczniowie byli daleko od Pana Jezusa, wypłynęli pod wieczór, teraz już było nad ranem. Ale to tylko uczniowie byli daleko, Pan Jezus był blisko, przyszedł im z pomocą w jednym momencie. I tak jest zawsze: ktoś czasem długo odchodził od Boga i zaszedł bardzo daleko od dróg Bożych. Ale Bóg nigdy nie jest oddalony od swojego stworzenia, On jest zawsze blisko, znaleźć Go można w każdym momencie, w każdej chwili można Mu się rzucić w ramiona i zostać przez Niego uratowanym.

Przejdźmy do głównego wydarzenia dzisiejszej Ewangelii. Oto Pan Jezus przychodzi uczniom na ratunek, a oni się przestraszyli. Dokładnie tak samo my się nieraz zachowujemy: boimy się, żeby przypadkiem Pan Jezus nas nie uratował. Wydaje nam się, że przecież to niemożliwe, żebym mógł się wyrwać z nałogu pijaństwa czy z innego nałogu, który niszczy moją wolność, albo żeby się dało ocalić jedność mojej rozbitej rodziny. A przecież u Boga nie ma nic niemożliwego. Czasem nasza małoduszność osiąga taki poziom, że Bóg przychodzi nam na ratunek, a my nie chcemy, żeby przychodził. Przyzwyczailiśmy się do świata, w którym panuje egoizm i śmierć. Pomieszanie dobra ze złem wydaje nam się czymś swojskim, dlatego boimy się Boga, boimy się prawdziwej miłości, wolimy naszą moralną byle jakość.

Uczniowie przestraszyli się tego, że Pan Jezus przyszedł do nich jako ktoś transcendentny wobec praw tego świata. Kiedy Go zobaczyli, jak idzie do nich po wodach jeziora, pierwszym ich odruchem było nieprzyjęcie do wiadomości tego faktu, choć widzieli to na własne oczy. Przestraszyli się, że to zjawa. Zapewne każdy z nas zareagowałby podobnie.

Postawmy sobie proste pytanie: Co oznaczał ten fakt, że Jezus przyszedł do swoich uczniów po wodach wzburzonego jeziora? Pierwsze wyjaśnienie tego faktu wynika bezpośrednio z samego tekstu Ewangelii: Jezus przyszedł do nich po prostu po to, żeby wyratować z burzy morskiej. Przy okazji dał nam sygnał, że Jego miłość do nas jest naprawdę wszech mocna i nie ograniczają jej nawet prawa przyrody. On może i chce być pomocą każdemu z nas zawsze, nawet w sytuacjach po ludzku beznadziejnych.

Warto tylko pamiętać o tym, że wszechmoc Boża względem nas zawsze jest pełna delikatności i miłości. Idealnie pokazuje to opis objawienia się Boga na górze Horeb. Prorok Eliasz otrzymuje pouczenie, że potęga Boża nie powinna mu się kojarzyć ani z huraganem rozwalającym góry i druzgocącym skały, ani z trzęsieniem ziemi, ani z ogniem, który wszystko pali i topi. Dopiero kiedy prorok usłyszał szmer łagodnego powiewu, zrozumiał, że jest to znak obecności Wszechmogącego Boga. Tak, bo swoją wszechmoc Bóg najpełniej przejawia w ten sposób, że kocha swoje stworzenie miłością pełną delikatności i czułości. Przyjście Pana Jezusa do uczniów, kiedy łódź ich miotana była falami morskimi, jest wzorcowym przykładem tej delikatnej i tajemniczej miłości Boga do człowieka.

Jest w scenie chodzenia Jezusa po morzu jeszcze ogromnie ważny wymiar symboliczny. Wody stojące symbolizują w Starym Testamencie śmierć, tak jak wody płynące są symbolem życia. Wodami śmierci były na przykład wody potopu. W czasach Noego ludzie zalali ziemię swoimi grzechami i prawie wszyscy się w tych swoich grzechach potopili. Wody potopu swoim śmiercionośnym działaniem tylko ujawniły tę śmierć, jaką ci ludzie już przedtem na siebie sprowadzili. Wodami śmierci, przed którymi Bóg ocalił swój lud, były również wody Morza Czerwonego. Do wód śmierci został wrzucony prorok Jonasz, żeby zaś ta symbolika śmierci jeszcze bardziej się uwyraźniła, czytamy w Księdze Jonasza, że prorok nie tylko został wrzucony do wody, ale jeszcze połknięty przez jakiegoś potwora morskiego. Okazuje się jednak - i to jest główne przesłanie opowieści o wrzuceniu Jonasza do wód śmierci - że nie ma takiej opresji, z której Bóg nie mógłby nas wybawić.

Symboliczne przesłanie wynikające ze sceny chodzenia Jezusa po wodach śmierci jest jeszcze głębsze. Jest to jakby prorocza zapowiedź tego, co się miało stać na Kalwarii. Oto sam Syn Boży przyszedł na ziemię, którą myśmy zalali naszymi grzechami. Po ludzku rzecz biorąc, było rzeczą niemożliwą, żeby ktokolwiek mógł uchronić się od śmierci grzechu: grzech zalewa bowiem całą ziemię. Uchronić się od śmierci grzechu było tak samo niemożliwe, jak to, żeby człowiek chodził po wodzie.

Ale oto stał się cud nad cuda: Syn Boży stał się jednym z nas i żył wśród grzeszników. Chociaż sam był bez grzechu, przyjął na siebie wszystkie ułomności wynikające z ludzkiej grzeszności; przede wszystkim zaś żył na naszej ziemi zalanej ludzkimi grzechami. Okazało się, że nie tylko nie utonął w ludzkich grzechach, ale przeszedł przez te wody grzechu suchą stopą. Przez całe swoje ziemskie życie był wypełniony całoosobową, najczystszą miłością do Boga i ludzi. Nawet podczas tego potwornego ataku, jaki siły zła podjęły przeciwko Niemu na Kalwarii, Jezus pozostał sobą, był kimś całkowicie i bez reszty kochającym Boga i ludzi.

W ten sposób wyjaśnia nam się pozornie tajemniczy epizod z Piotrem. Piotr, ażeby ostatecznie przekonać się, że to nie zjawa, że to naprawdę Pan Jezus, powiada: "Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie". Piotrze, żebyś ty wtedy wiedział, o jak ważną rzecz prosisz! Przecież Syn Boży przyszedł na naszą ziemię właśnie po to, żeby nas wszystkich uwolnić od wód śmierci, a nawet uzdolnić do przejścia przez nie suchą stopą.

Toteż nic dziwnego, że prośbę Piotra Jezus od razu wysłuchuje. Piotr wyszedł z łodzi i zaczyna iść po wodzie. Był blisko Jezusa i dlatego to było możliwe. Jeśli ja i ty będziemy blisko Jezusa, doświadczymy tego samego cudu, nawet gdyby przyszło nam znaleźć się w samym środku jakiejś burzy zła.

Patrzmy jednak, co dalej dzieje się z Piotrem. Uprzytomnił sobie, że to przecież burza morska, a on stoi na wodzie i ogarnęło go zwątpienie. I wtedy zaczął tonąć. Na szczęście był blisko Jezusa. Zawołał: "Panie, ratuj!" - i został ocalony. Wielka to pociecha dla nas grzeszników, że nawet jeśli czasem nasza słabość okaże się większa niż nasza wiara - Jezus nawet wtedy nami nie gardzi, lecz chce nam podać rękę i nas ocalić. Bylebyśmy starali się być blisko Jezusa.

I niech to będzie konkluzją tej naszej medytacji nad świętym tekstem Ewangelii: Zawsze starajmy się być blisko Jezusa, jak najbliżej Jezusa. Szczególnie Wam, Drodzy Bracia i Siostry, tego życzę. Amen.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Homilie i rozważania , Blogger