czerwca 29, 2024

13. Niedziela Zwykła (B) - Wskrzeszenie córki Jaira

13. Niedziela Zwykła (B) - Wskrzeszenie córki Jaira

Dzisiejsze czytania podsuwają nam trudne myśli i pytania: czym jest życie i czym jest śmierć, co myśleć o ludzkim cierpieniu i Bożym milczeniu, jak sobie radzić z naszą bezsilnością, jak wzywać Jego interwencji i godzić się z niezrozumieniem Jego planów... Dlaczego pojawiła się śmierć na świecie? Dlaczego niektórzy tak bardzo cierpią? Dlaczego tylko nieliczni dostępują łaski uzdrowienia?


Te pytania, które sprawiają nam często kłopot, zasiewają wątpliwości – zwykle więc ich nie lubimy i staramy się przed nimi „uciec” czy zapomnieć. Zarazem jednak – są to pytania, na które wcześniej czy później każdy musi znaleźć własną osobistą odpowiedź. Nie wystarczą odpowiedzi innych ludzi, choćby najświętszych czy najmądrzejszych. To musi być NASZA odpowiedź! Dzisiejsze czytania – zwłaszcza Ewangelia – mogą być podpowiedzią, podpowiedzią odwołującą się do naszej wiary...

Tym, co łączy dwa cuda, opisywane w Ewangelii, to WIARA: Jaira i kobiety chorej na krwotok (co budzi oczywiście kłopotliwe pytanie o naszą wiarę) oraz Jezusowa odpowiedź dokonująca się nie tylko poprzez dokonane cuda, ale również poprzez podkreślenie wartości życia ludzkiego.

Warto bowiem zauważyć, że Jezus nie uzdrawia od razu córki Jaira, choć przecież mógłby to zrobić na odległość (jak ze sługą setnika), ale idzie razem z nim do domu. Dla Jaira, zamartwiającego się o umierającą ukochaną córkę, ten czas wędrówki musi być bardzo trudny, tak samo rozmowa Jezusa z uzdrowioną kobietą musiała być bardzo trudna do zniesienia (wszak „marnował” On czas na wędrówkę i rozmowę zamiast ratować dziecko!). Jezus potrzebował tego „trudnego czasu”, pragnął przez ten „trudny czas” sprowokował do ponownego zawierzenie i zaufania Bogu. Wydaje się, że Jair musiał wyzbyć się nadziei do końca, gdy usłyszał ostateczny wydawałoby się wyrok: córeczka umarła! Jest już za późno! Dopiero wtedy słyszy Jezusowe jasne słowa: „Nie bój się, tylko wierz”. To zdaje się sugerować, że zachowanie Chrystusa nie tyle zmierza w kierunku wskrzeszenia jego córeczki, ile ku umocnieniu jego wiary. Bo to wiara ważniejsza jest niż śmierć! Gdy jest wiara, to zwycięstwo życia nad śmiercią jest pewne!

Są osoby, które być może w tym momencie zastanawiały się, czy dziewczynka naprawdę umarła czy tylko spała, czy chora kobieta nie uległa sugestii i emocjom chwili... Postawa ojca, który pełen nadziei wierzy wbrew wszystkiemu, łatwo wywołuje u nas wzruszenie, ale zarazem rodzi pokusę, by traktować te zdarzenia jak sentymentalną – pobożną scenę z filmu czy powieści. Zapominamy, że to stało się naprawdę, rzeczywiście, realnie... Bo przecież jeśli nie potrafimy w to uwierzyć (godząc się ze swoją bezsilnością i pokornym niezrozumieniem spraw Bożych), to czy jesteśmy w stanie uwierzyć we Wcielenie i Zmartwychwstanie? Cuda wszak są przede wszystkim nie po to, by wiarę wzbudzać, ile raczej są jej potwierdzeniem, odpowiedzią na naszą ufność... A zarazem – są zapowiedzią ostatecznego zwycięstwa nad śmiercią i cierpieniem przez prawdziwe zmartwychwstanie u końca czasów... Bo przecież „do nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka”.

Kolejna sprawa, która również stanowi przesłanie dzisiejszej Liturgii Słowa – być może stać się niewygodna dla wielu. Jezus pragnie od człowieka wiary bardzo prostej (czasami nawet przez niektórych mogłaby być oceniona wręcz jako naiwna, związana z przesądami!), ale za to bardzo szczerej i gorącej. Przypomina nam – czasem chyba zbyt ufającym własnej pobożności i świętości – że tylko Bóg jest Panem życia i śmierci, a uzdrowienie czy wskrzeszenie domaga się nie tyle naszej wiedzy, pobożności czy mądrości, ile naszej bezgranicznego zaufania! I to nawet wtedy, gdy jest ono nie do końca świadome (bo przecież paradoksalnie dopiero dzięki słowom Jezusa kobieta poznała siłę swojej wiary!).

A zatem: wiara w Boga umożliwia cuda, ale musi być to wiara całkowita, musi to być pełne i bezgraniczne zaufanie Bogu! Takiej wiary z naszej strony wymaga przede wszystkim Zmartwychwstanie – Wskrzeszenie do nowego życia! I co trudniejsze: musi to być wiara bezwarunkowa, wiara, która będzie trwać nawet wtedy, gdy my sami czy nasze dziecko nie zostanie uzdrowione natychmiast...

Warto tu zauważyć, że poprzez zatrzymanie się i rozmowę z uzdrowioną kobietą, Jezus (oprócz uzdrowienia fizycznego) wyprowadza ją z anonimowości i wstydu związanego z chorobą, która wykluczała ją ze społeczności. Niejako ponownie przywraca jej „twarz”, ważność (powiedzielibyśmy dziś: godność dziecka Bożego) i pokój (a więc uwolnienie od dotychczasowego lęku).

Cierpienie bowiem samo w sobie nie ma sensu – jest następstwem grzechu pierworodnego. Sens ma Krzyż, sens ma cierpienie i śmierć Jezusa na krzyżu. Tylko dzięki Niemu my możemy nadać sens naszemu cierpieniu, uwolnić się od wszelkiego lęku, zwłaszcza tego najbardziej pierwotnego: lęku przed śmiercią i przemijaniem... Tylko dzięki Niemu możemy godnie iść przez życie, wykorzystując czas dany nam przez Boga.

A słowa św. Pawła: „Nie miał za wiele ten, kto miał dużo. Nie miał za mało ten, kto miał niewiele”, chyba przypominają nam po raz kolejny, że nie jesteśmy w stanie znaleźć pełnych odpowiedzi na wszystkie pytania. Każą w pokorze skłonić głowę i zaufać Temu, który pamięta o najmniejszych nawet Swych stworzeniach. Który mówi: „Wystarczy ci Mojej łaski!” – Nie bój się, wystarczy ci Mojej miłości, jeśli Mi zaufasz do końca!

czerwca 29, 2024

13. Niedziela Zwykła (B) - Wierzę, ale zaradź memu niedowiarstwu

13. Niedziela Zwykła (B) - Wierzę, ale zaradź memu niedowiarstwu

Chciałbym, żeby ludzie nazywali mnie wierzącym, bo czy można sobie wyobrazić niewierzącego księdza? Ale czytając dzisiejszą Ewangelię według św. Marka rumienię się przed Bogiem. Zawstydza mnie przełożony synagogi Jair, który upadł do nóg Jezusa i prosił usilnie: "Moja córeczka dogorywa, przyjdź i połóż na nią ręce, aby ocalała i żyła" (Mk 5,23).  Jego wiara była mocna! A kiedy mu oznajmiono: "Twoja córka umarła, czemu jeszcze trudzisz Nauczyciela?" (Mk 5,25) - dalej wierzył! Wierzył Jezusowi, Jego słowom. "Nie bój się, tylko wierz" (Mk 5,36). Wierzył nawet wówczas, gdy sąsiedzi wyśmiewali Jezusa: "Czemu robicie zgiełk i płaczecie? Dziecko nie umarło, tylko śpi. I wyśmiewali Go" (Mk 5, 39- 40). A on wciąż wierzył. W sytuacji niezwykle niekorzystnej dla siebie wierzył i z pewnością dlatego stał się świadkiem wielkiego cudu. Jezus "ująwszy dziewczynkę za rękę powiedział do niej: "Talitha kum - Dziewczynko, mówię ci wstań! Dziewczynka natychmiast wstała i chodziła, miała bowiem dwanaście lat. I osłupieli wprost ze zdumienia" (Mk 5,41-42).

A ja wciąż rumienię się, bo nie mam takiej wiary. Wołałbym powiedzieć tak, jak ten ojciec z Ewangelii: "Wierzę, ale zaradź memu niedowiarstwu" (Mk 9,24).

Jeszcze bardziej zawstydza mnie ta chora kobieta. Ileż się nacierpiała przez 12 lat. Leczyła się u znakomitych lekarzy. Całe swe mienie wydała, aby tylko być zdrową. Niestety, lekarz jest tylko człowiekiem. Czuła się coraz gorzej. Teraz już nie szuka ratunku u lekarzy, postanawia dotknąć się Chrystusa. Ale czyni to z wielką wiarą: "Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. Zaraz też ustał jej krwotok i poczuła w ciele, że jest uzdrowiona z dolegliwości" (Mt 5, 28-29). Jezus wystawia jej wiarę na próbę... "Kto dotknął się mojego płaszcza?" (Mk 5,30). Mogła się ukryć w tłumie, odejść zdrowa, niezauważona... ale Jezus domagał się jej świadectwa. "Wtedy kobieta przyszła zalękniona i drżąca, gdyż wiedziała co się z nią stało, upadła przed Nim i wyznała Mu całą prawdę" (Mk 5,33). Jesteśmy świadkami nie tylko wielkiego cudu, ale również wielkiej wiary. "Córko, twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju i bądź uzdrowiona ze swej dolegliwości" (Mk 5,34). Chciałbym, żeby Chrystus również do mnie powiedział: Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju i bądź uzdrowiony ze swej dolegliwości.

Siostry i Bracia złączeni z Chrystusem w swojej codzienności, w swoim cierpieniu! Przed grotą Matki Bożej w Lourdes modliła się młoda pani na wózku. Przypatrywał się jej pewien mężczyzna. Po dłuższej chwili obserwacji, kiedy trzeba było chorą odwieźć do miejsca zamieszkania, powiedział do niej: "Modliłaś się tak długo, a Matka Boża cię nie uzdrowiła". Ona odpowiedziała: "Nie modliłam się o moje uzdrowienie. Modliłam się za Pana, o nawrócenie".

Wiara jest przylgnięciem do Boga jako jedynego Pana...

Lubię odmawiać modlitwę: "Boże, choć Cię nie pojmuję, jednak nad wszystko miłuję..." Czy naprawdę nad wszystko? Czy potrafię dziękować Bogu również za cierpienie? Tak jak to uczyniła św. Bernadeta Soubirous, ta z groty Massabielskiej? Posłuchaj przez chwilę jej testamentu:


"Za biedę, w jakiej żyli mama i tatuś, za to, że się nam nic nie udawało, za upadek młyna, za to, że musiałam pilnować dzieci, stróżować przy owcach, za ciągłe zmęczenie... dziękuję Ci Jezu. Dziękuję Ci, Boże mój, za prokuratora, za komisarza, za żandarmów, za twarde słowa księdza... Za dni, w które przychodziłaś, Maryjo i za te, w które nie przyszłaś. Nie będę się umiała odwdzięczyć, jak tylko w raju. Ale i za otrzymany policzek, za drwiny, za obelgi, za tych co mnie mieli za pomyloną, za tych, co mnie posądzali o oszustwo, za tych, co mnie posądzali o robienie interesu... dziękuję Ci, Matko" (wg. Fonti vive, Caravate, wrzesień 1960 z książki ks. Tadeusza Dajczera, Rozważania o wierze, s. 19).

Uzdrowiona kobieta z dzisiejszej Ewangelii mogła zniknąć w tłumie, ale wiara nakazała jej podziękować za uzdrowienie. Podziękowała z wielkim szacunkiem, z drżeniem, wyznała całą prawdę. 

Wierzę, ale zaradź memu niedowiarstwu! Daj mi choć trochę wiary, którą miał przełożony synagogi Jair. On się nie zrażał trudnościami, bo on uznawał, że wszystko w jego życiu jest darem.

Niedawno spotkała mnie wielka przykrość, trudna do zniesienia. Ale gdy uświadomiłem sobie, że jestem człowiekiem wierzącym, że wiara oznacza uznanie własnej bezradności - uspokoiłem się... a raczej Bóg mnie uspokoił. Człowiek wierzący oczekuje wszystkiego od Boga, człowiek pyszny wszystko sobie przypisuje.

Nie mogłem uczestniczyć w Kongresie Odnowy w Duchu Świętym na Jasnej górze. Miałem jednak okazję zobaczyć w 2 Programie Telewizji Polskiej film dokumentalny Iwony Sobas pt. "Odnaleźć światło". Cieszyłem się z tymi, którzy tam, na Jasnej Górze wielbią Boga, szczerze cieszyłem się z tymi, którzy zostali uzdrowieni na ciele, ale również z tymi, którzy wracali do domu na wózkach, uzdrowieni na duszy, z wielkim światłem w sercu, że to wszystko ma sens.

Wszystko jest darem - twoja żona, mąż, dzieci, talenty, którymi cię Bóg obdarzył, również cierpienie jest darem.

Rozpoczął się okres wakacji, urlopów, letnich wyjazdów. Czas odpoczynku. Czas wolny. Dla chrześcijanina czas wolny jest ,,darem Bożym".  Czy potrafię podziękować za ten dar? 


"W swojej podróży do San Giovanni
Rotondo - pisze ks. Tadeusz Dajczer - spotkałem naukowca, który jechał razem ze mną do Ojca Pio, aby prosić o błogosławieństwo dla swojej pracy. Przyjechał z dwoma tomami wydanego dzieła, które nazwał swoim Opus Vitae - Dziełem życia. W ramach spowiedzi przedstawił je Ojcu Pio i prosił o błogosławieństwo. Reakcja Padre Pio była przerażająca, przede wszystkim zdumienie - to jest twoje opus vitae, to jest twoje dzieło życia? Wziął do ręki te dwa tomy i jeszcze raz powtórzył: to jest opus vitae, to znaczy, że żyłeś te sześćdziesiąt lat po to, żeby te dwie książki napisać, to był cel twojego życia - prawie krzyczał - to jest opus vitae, po to żyłeś? A gdzie twoja wiara? Potem złagodniał, jakby zobaczył nieświadomość tego człowieka i z łagodnością ojca zapytał: pewnie włożyłeś w to wiele wysiłku, nieprawda? Pewnie było wiele nocy nieprzespanych, a ze zdrowiem jak? - No, tak, zawał serca. - Właśnie to wszystko w służbie ambicji, by stworzyć tego rodzaju opus vitae. Patrz - mówił dalej - co znaczą bożki, przywiązania.

Gdybyś robił to samo, ale dla Boga, to wszystko wyglądałoby inaczej. Przecież ty to wszystko sobie przywłaszczyłeś. Zakończenie tej spowiedzi było też w stylu Ojca Pio. Znowu podniósł głos: Jeżeli tylko z tym przyszedłeś, proszę wyjść. Padre Pio był szorstki, ale w tej szorstkości kryła się wielka miłość do każdego człowieka i każdego penitenta. To był człowiek, który kochał, a miłość jest mocna. To miłość Padre Pio sprawiła, że ta wstrząsająca rozmowa połączona ze spowiedzią, była rzeczywiście momentem przełomowym w życiu tego naukowca. On naprawdę zaczął inaczej myśleć i inaczej patrzeć na świat" (Ks. Tadeusz Dajczer, Rozważania o wierze, s. 53-54).

Siostry i Bracia!

Uczestniczymy w Eucharystii, która jest wyniszczeniem się Boga- Człowieka. Podejdźmy do niej z czystym sercem i z wielką wiarą, tak jak przełożony synagogi Jair. Dotknijmy się płaszcza Chrystusa, jak owa kobieta, dotknijmy się jego nieskończonej Miłości. Żebym się choć Jego płaszcza dotknął, a będę zdrowy. Dotknijmy się Jego Miłości, a zostaniemy uzdrowieni. Amen.

29 czerwca 2024 r.



czerwca 22, 2024

12. Niedziela Zwykła (B) - Chrześcijanin w niebezpieczeństwie

12. Niedziela Zwykła (B) - Chrześcijanin w niebezpieczeństwie

Trzej ewangeliści opisują burzę na morzu. Każdy z nich notuje rozmowę uczniów z Jezusem nieco inaczej. Św. Mateusz: „Panie, ratuj, giniemy!" — „Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary?" (Mt 8,25-26). Św. Marek: „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?" (Mk 4,38). — „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak wiary". Św. Łukasz: „Mistrzu, Mistrzu, giniemy". — „Gdzie jest wasza wiara?" (Łk 6,24-25). Wszyscy trzej ukazują nam tę samą sytuację: oto uczniowie Jezusa są w niebezpieczeństwie, reagują rozpaczliwie, gdy im śmierć zajrzała w oczy. Ukazują nam także Jezusa, który jest Panem. Panem także potężnych sił przyrody; rozkazuje im, ucisza, panuje nad nimi. Natura nie jest wrogiem człowieka. Dzięki prawom przyrody ustanowionym przez Stwórcę, żyć może także człowiek, który jest jej cząstką. Dzięki tym nakazom, które złamały jej groźną potęgę, dzięki temu, że są wrzeciądze i brama, że padł rozkaz: „aż dotąd, nie dalej!" A mimo to przecież człowiek przegrywa z siłami przyrody: rybacy nie wracają z połowu, zaskoczył ich sztorm; trzęsienia ziemi przynoszą nieszczęścia i śmierć — czasem trudno je przewidzieć; giną ludzie pod lawinami śnieżnymi — zlekceważyli tablice ostrzegawcze; tornado, wybuchy wulkanów — niosą straszliwe zniszczenia. To prawda. Ale to nie jest największe zagrożenie dla współczesnego człowieka. Największym zagrożeniem dzisiaj, prawdziwym niebezpieczeństwem jest naruszona równowaga sił w przyrodzie, głównie przez zanieczyszczenia ekologiczne. I to w tempie zawrotnym.

Kilkanaście lat temu można było oglądać martwe lasy w rejonie Puław. Dziś mówi się o tym, że 70 % wszystkich lasów w Polsce umiera. Przed dwudziestu laty mówiono, że niektóre rzeki są tak zatrute, że nie ma już w nich żadnego życia. Dziś nie ma już w naszym kraju ani jednej rzeki, która by miała wodę pierwszej czystości. Są duże miasta w Polsce, gdzie dzieci masowo chorują na przewlekłe zapalenie oskrzeli. Zjawiają się inne schorzenia, nowe, których nazwy zapamiętać trudno. Lekarze mówią: to takie współczesne choroby. Skąd się wzięły! Jaka jest ich etiologia? Nie wiemy? Wiemy. I wiemy również, co czynić należy, aby tej burzy, która nadciąga zapobiec. Teoretycznie. A jak jest w praktyce? Oto notatka prasowa z ostatnich tygodni: „Japończycy są znani z grzeczności, więc japoński ekspert, prof. Hitoshi Katsuga, nie krytykuje, nawet się nie dziwi. Obserwując polskie absurdy w dziedzinie ochrony środowiska, uznaje, że taki już los. Wydaje mi się — mówi japoński profesor w końcowej części rozmowy drukowanej w „Polityce" (Nr 19/88) — że polski rząd i organizacje odpowiedzialne za środowisko są dobrze zorganizowane. Ale dlaczego działają tak słabo, na najniższym poziomie swoich możliwości — nie wiem. Po prostu, panie profesorze, pewne sprawy są nie do zrozumienia w krajach Zachodu, do których (wbrew geografii) zalicza się Japonia. Taki już los. Koniec notatki. Taki już los... Naprawdę? Czy mamy prawo skarżyć się niebiosom: „Panie, nic Cię to nie obchodzi?" Nie! Nie trzeba tu niepokoić sił nadprzyrodzonych. Są środki i metody już wypróbowane na tej ziemi i bardzo skuteczne. Ale jeśli będziemy ciągle czekać... Kraków ocalony przez armię Koniewa powoli się rozsypie, nie pomogą żadne rewaloryzacje. I nie tylko Kraków!

Inne zagrożenie: drugi człowiek. Niedawno w „Czterech porach roku" przez dwie godziny rozmawiano na temat kariery, jej pozytywów w rozwoju człowieka. Są na pewno w tej dziedzinie bodźce dodatnie, które zachęcają do wysiłku i osiągnięcia poziomu ponad przeciętność. Atoli jedna z uczestniczek tej rozmowy zwróciła uwagę na to, że od słowa kariera pochodzi także określenie karierowicz, a ma ono już wydźwięk ujemny. Wiadomo, co się dzieje, gdy robi się karierę za wszelką cenę, po trupach, gdyż wtedy każdy, kto się zjawi na drodze, jest śmiertelnym wrogiem...

Zatrważająca jest u nas ilość wypadków drogowych. Najczęstszą przyczyną pozostaje wciąż alkohol i niestosowanie się do przepisów drogowych. Wymuszanie pierwszeństwa prowadzi do poważnych kolizji, gdyż kierowca na drodze z pierwszeństwem przejazdu czuje się pewniej i jedzie szybko, czasem za szybko. Gdzie dziś można czuć się pewnie? W zakładzie pracy, w którym przepracowało się wiele lat? Czemu więc tylu ludzi marzy o tym, by tylko dożyć do emerytury? Są zmęczeni, ale przecież nie nadmiarem pracy. W kręgu przyjaciół? Czemu więc osłabło życie towarzyskie? Mówi się, żeśmy zamknęli się w sobie... W gronie najbliższej rodziny? Tak, to być powinien najpewniejszy azyl. I to jest prawdziwe błogosławieństwo, gdy wraca się do domu, który jest domem pokoju i wytchnienia. Bywa też inaczej — jest czasem miejscem wojny domowej. Nawet sąsiedzi nie mają spokoju, gdy burze przewalają się jedna za drugą... Nie można ostrzec przed niebezpiecznym człowiekiem, jak się ostrzega przed lawinami w Tatrach. Człowiek niebezpieczny zjawia się niespodziewanie. Jak nam wtedy bliska jest modlitwa psalmisty:

„Wymierz mi, Boże, sprawiedliwość i broń mojej sprawy
przeciw ludowi, co nie zna litości,
wybaw mnie od człowieka podstępnego i niegodziwego.
Przecież Ty jesteś Bogiem mej ucieczki, dlaczego mnie odrzuciłeś?
Czemu chodzę smutny, gnębiony przez wroga?" (Ps 43,1,2). 

Zagrożenie trzecie: ja sam. To tylko bardzo młodemu człowiekowi może się marzyć, że życie upłynie mu spokojnie i bez wstrząsów — bez burz. Może to sprawia w okresie młodości dynamika wzrostu, dość szybkich sukcesów, ukończenie szkoły, zdobycie zawodu... Na tej fali awansów i powodzenia łatwo i beztrosko podejmuje się poważniejsze decyzje, ślubuje się wierność małżeńską naprawdę z przekonaniem, że tak będzie. Życie rysuje się pogodnie, bez burzy... A jak się te sprawy widzi z drugiego końca? Otrzymałem niedawno list od kogoś, kto przeżył już lat sporo. Oto jego refleksje: „Właściwie to chyba żadnego życia ludzkiego nie ominie burza, często niejedna, a każda niepowtarzalna. Nie musi się kończyć nieszczęściem, ale nie ma takiej, która by w człowieku czegoś nie poprzestawiała. Może stać się po niej gorszy lub lepszy, ale na pewno inny. Zależy to od niego... Ewangeliczna burza jest groźnym wydarzeniem dla apostołów. Nie zdali egzaminu. Często go nie zdawali. Ale ich reakcja stała się lekcją. W pierwszej chwili żywiołowe przerażenie, lęk o życie, a w następnej — błagalny wybuch: „Panie, ratuj nas, giniemy". I to wołanie uczniów w obliczu zła-burzy stało się odtąd wołaniem ludzkości..."

Burza — groza — niebezpieczeństwo... Jest udziałem każdego człowieka, także ucznia Chrystusowego. Św. Paweł, gdy był jeszcze Szawłem, prowadził jako dostojny faryzeusz żywot godny i uporządkowany. Kiedy stał się sługą Chrystusa sam w Drugim Liście do Koryntian opisał trudy apostołowania: „Często w podróżach, w niebezpieczeństwach na rzekach, w niebezpieczeństwach od zbójców, w niebezpieczeństwach od własnego narodu, w niebezpieczeństwach od pogan, w niebezpieczeństwach na morzu, w niebezpieczeństwach od fałszywych braci" (2 Kor 11,26). Ze wszystkich opresji wychodził szczęśliwie, ale też wiedział komu to zawdzięcza. „Wszystko mogę w tym — powtarzał — który mnie umacnia" (Flp 4,13). Wiedział , że ten Jezus, który stanął na jego drodze pod Damaszkiem, jest z nim stale. Ten sam Jezus, mój Zbawiciel, jest ze mną. Nie śpi, choćby mi się tak zdawało. Jest tak blisko, że wystarczy wyciągnąć rękę, by Go dotknąć. Byleby nam tylko nigdy tej wiary nie zabrakło, że On jest. Amen.

 

 

 

czerwca 22, 2024

12. Niedziela Zwykła (B) - Nie lękajcie się !

12. Niedziela Zwykła (B) - Nie lękajcie się !

Któż nie znalazł się kiedyś w trudnej sytuacji - w jednej z tych nocy, w których nie ma nadziei na świt? Już wydawało się, że wszystko skończone, że nie uda się wyjść obronną ręką. Umarła nadzieja, wzeszło zaś rozczarowanie, strach i rozpacz. A tu niespodzianie nadchodzi wybawienie - w najmniej oczekiwanym momencie. Wówczas rewidujemy naszą ocenę sytuacji i stwierdzamy, iż pomyliliśmy się. Niepotrzebnie zwątpiliśmy w możliwość nastania poranka.

Wybawienie przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie, często w ostatniej chwili, w beznadziejnej sytuacji. To dowód, że Bóg ujmuje się za nami, kiedy wszyscy i wszystko inne zawiodło. Kiedy znikąd nie ma już nadziei, interweniuje Bóg.  

Antoine de Saint-Exupéry, francuski pisarz, poeta i lotnik, w książce Ziemia, planeta ludzi opisuje nocny lot samolotem z Tunisu do Egiptu. Zniżając nieświadomie pułap lotu zaczepił kołami o wzniesienie i utknął pośród piasków Sahary. Nie mając nawet  jednego litra wody przeżył ze swym kolegą kilka dni. Pustynia to wrogi człowiekowi świat, który nie wybacza popełnionych błędów. Szukał pomocy przemierzając dziesiątki kilometrów. Trzeciego dnia zaczął tracić nadzieję. Pisze o tym jakby kreśląc testament: „Grałem i przegrałem. To należy do mojego zawodu", zawodu lotnika. Obrany kierunek szukania pomocy okazał się jednak właściwy. Wybawienie przyszło w chwili pogodzenia się z losem. Kiedy u kresu sił nieszczęśnik dostrzegł Beduina, nie był już w stanie ani się poruszać, ani krzyczeć. Mógł tylko liczyć na to, że Beduin również go dostrzeże, ale ten patrzył w innym kierunku. Czekał zatem, aż zwróci się w jego stronę. Do pełni szczęścia brakowało tylko ćwierć obrotu głowy. W chwili kiedy Beduin wykonał te ćwierć obrotu i dostrzegł go, odmieniło to jego świat. Wybawienie było już faktem.

Czy to łut szczęścia? Przypadek? Czy raczej ktoś za tym stoi? Dla dwóch lotników nie był to przypadek. Oni tego tak nie tłumaczyli. Według nich zadziałały siły wyższe. Kiedy gotujesz się na śmierć i cudownie nadchodzi wybawienie, to trudno jest uwierzyć w przypadkowość zbieżności wielu zdarzeń, bez których nie nastąpiłoby wybawienie z opresji.

Chrześcijanin nie wierzy w przypadkowość zdarzeń. W naszym życiu nie ma przypadków - wszystkim kieruje Opatrzność. Powiedzieć, że coś jest przypadkiem, to przyznać, że wymyka się Bogu spod kontroli, że nad czymś nie panuje. Godzi to w Jego wszechmoc i jest odebraniem Mu należnej chwały. Dlatego nie tylko sama rozpacz, ale już brak ufności w Bogu jest odebraniem Mu należnej czci. Detronizujemy wówczas Pana wszechrzeczy i czynimy Go takim malutkim i bezsilnym - skoro nie jest w stanie zaradzić naszym problemom. Wybawienie przychodzi często w beznadziejnej sytuacji, gdyż Bóg ujmuje się za nami, kiedy nikt inny nie może przyjść nam z pomocą. Kiedy nie ma już innych możliwości, do akcji wkracza On sam.

Jak pouczająca jest dzisiejsza Ewangelia. Uczniowie Jezusa wpadli w panikę, prawie że stracili nadzieję, a Jezus spał spokojnie. To, co uczniom wydało się tragedią, sytuacją bez wyjścia, według Jezusa nie zasługiwało na najmniejszy niepokój. Wobec potęgi żywiołu wystarczyło Jego jedno słowo: „Ucisz się!". Jako Pan wszechrzeczy jednym słowem ucisza rozszalałe jezioro i zaprowadza w sercach uczniów spokój. Człowiek traci nadzieję, gdyż ocenia sytuację na miarę swych możliwości zaradzenia jej. Kiedy coś przerasta je na możliwości, dochodzi do wniosku, że to sytuacja bez wyjścia - wtedy pojawia się lęk przed tym, co może się zdarzyć. Ale to, co przerasta ludzkie siły, jest dziecinnie proste dla Boga.

Sprawa ma się trochę tak jak z oceną sytuacji przez rodzica i jego małe dziecko. To, co w dziecku wywołuje lęk, jak szczekający pies czy nagła zmiana pogody, nie stanowi problemu dla dorosłego. Wtedy rodzic tuli swe dziecko, uspokaja je i próbuje wyjaśnić, że nie ma się czego bać. Lęk jest naturalną reakcją na zagrożenie, ale nie powinien przerodzić się w panikę i rozpacz. To brak ufności w Bogu. Dajemy wtedy dowód braku wiary w możliwość Jego przyjścia z pomocą. Akceptacja życiowych trudności bez buntowania się przeciwko Bogu jest jak ufne wtulenie się dziecka w ramiona rodzica. Wtedy dziecko jest najbezpieczniejsze, a taki rodzic zrobi wszystko, aby ochronić dziecko, które mu bezgranicznie zaufało.

Wypływając na bezkresne akweny życia trzeba wsiąść do łodzi, którą płynie Jezus – żeglować z Nim. Przy Nim jesteśmy bezpieczni. Gdyby nawet rozszalały się wszystkie żywioły świata i sprzysięgły przeciwko nam, wystarczy Jego jedno słowo, a wszystko wróci do normalności. Żeglowanie z Jezusem nie oznacza braku problemów, ale pewność ich rozwiązania. Na Jeziorze Galilejskim, położonym 200 m poniżej poziomu morza, zstępujący zimny wiatr z góry Hermon bardzo często porusza taflę wody i wywołuje szkwał. Jezus nie uchronił uczniów przed burzą, lecz przed jej skutkami. Nie ingerował w prawa natury, lecz zagwarantował bezpieczne wyjście z trudności.

Czasami potrzebujemy takich doświadczeń, jak to na Jeziorze Galilejskim, doświadczeń, które nami wstrząsną. Gdy ich nie ma, zaczynamy zbytnio ufać sobie i myśleć, że nad wszystkim panujemy, że jesteśmy panami naszego życia. Kiedy uczniowie Jezusa wsiadali z Nim do łodzi po dniu nauczania i dokonywania cudów, rozważali z pewnością świetlaną przyszłość ich Mistrza i swój w niej udział. Wszystko na to wskazywało. Mieli żywo przed oczami zachwyt tłumów. Przyszłość, jaką prognozowali, rysowała się w ich przekonaniu wspaniale. A tu nieoczekiwany obrót sprawy. Nagła burza na jeziorze i konieczność zweryfikowania dotychczasowego myślenia. Jeszcze przed chwilą spodziewali się chwały, a teraz trzeba stawić czoła okrutnej śmierci. Jaką wartość mają wówczas sny o przyszłości? Przelicytowane przez strach tracą całkowicie na wartości. Uczniowie wpadli w panikę, gdyż nie ocenili Jezusa na miarę tego, Kim rzeczywiście był. Popełniamy ten sam błąd, kiedy tracimy nadzieję czy popadamy w rozpacz. Nie doceniamy wtedy możliwości Boga, Jego wszechmocy.

Na tym samym Jeziorze Galilejskim z podobnych szkwałów wyszło obronną ręką wiele łodzi, wiele też zatonęło. Człowiek nie jest w stanie powiedzieć, dlaczego tak się dzieje, że jeden zostaje cudownie ocalony, a drugi ginie. Pozostaje to dla nas tajemnicą. Lecz nie jest to kwestia przypadku. Nic nie wymyka się Bogu spod kontroli. Bóg każdemu zabezpiecza optymalną drogę do nieba. Nie zawsze rozwiązanie, jakie proponuje nam niebo, jest tym, którego byśmy sobie życzyli. Zaufanie Bogu jest tu absolutnie konieczne. Nie wiemy bowiem, która droga jest dla nas najlepsza. Nie wiemy, którą łodzią płynie Jezus. Być może nie luksusową fregatą, lecz starym rybackim kutrem. Każdy odruchowo wybrałby pierwszą, ale bezpieczniej jest na tym drugim. Stąd przyjęcie Bożej woli jest najbezpieczniejszym i najrozsądniejszym rozwiązaniem. Tam na pewno będzie Bóg.

Apostoł Paweł tak pisze o losie, jaki może spotkać chrześcijanina: „Czy w życiu czy w śmierci należymy do Pana" (Rz 14, 8b). Czy nasz statek zostanie ocalony czy zatonie, nasze życie nie jest związane z losem statku. Zatonie tylko statek, my zaś ocalejemy z Jezusem. Mając ufność w Bogu, zwłaszcza bezgraniczną ufność, trzeba oczywiście zachować zdrowy rozsądek. Kiedy podczas powodzi podpływa ponton, a my mówimy: „Nie" i liczymy na cud z nieba: że zstąpi sam anioł i przeniesie nas kilometry dalej na suchy ląd, to jest to kuszeniem Boga i brakiem rozsądku. We wszystkim trzeba za- chować zdrowy rozsądek. Żeglowanie na własną rękę jest ryzykowne, jak ryzykowne jest kuszenie losu. Jeżeli bowiem znajdziemy się w trudnej sytuacji, możemy jej nie sprostać i przypłacić to życiem. Bóg przychodzi z pomocą, to prawda, lecz głupiec niech zbytnio na to nie liczy, gdyż nie umiałby nawet tego docenić i prawdopodobnie przypisałby ocalenie sobie. W latach 80. ubiegłego wieku grupa młodych Włochów, około dwudziestu osób, wynajęła większą łódź i wypłynęła nią na pełne morze. Tam postanowili zakosztować morskiej kąpieli. Jeden po drugim wskakiwali do wody. Nieopisana radość trwała krótko. Szybko zorientowali się, że do wody wskoczyli wszyscy i że nie będzie miał im, kto pomóc we wspięciu się na pokład. Kąpiącym się nie miał kto zrzucić drabinki czy liny. Radość w mgnieniu oka przerodziła się w niepokój, a następnie w rozpacz. Na drewnianych burtach łodzi pozostały ślady krwi, kawałki paznokci i ciała - tak mocno i beznadziejnie usiłowali wspiąć się do góry. Wielu z nich nie doczekało nadejścia pomocy. Kiedy później eksperci oceniali całe zdarzenie, doszli do wniosku, że nieszczęśnicy wspomagając się wzajemnie mogli się na nią dostać, ale panika pozbawiła ich zdolności współdziałania i rozsądnego myślenia.

Na tej łodzi zabrakło sternika, Jezusa. Żeglowali na własną rękę; bawili się również na własną rękę. Człowiek sam przysparza sobie problemów. Warto dlatego zastanowić się przez chwilę, czy łodzią, do której wsiadamy płynie też Jezus.

Kościół jest jak łódź żeglująca po morzach świata. Tą łodzią może trząść na wszystkie strony. Przeciwko niej mogą się rozszaleć sztormy i uderzyć z całą siłą. Nic się nie stanie. Stawi opór największym wichurom, bo jej sternikiem jest Chrystus. W tej łodzi jesteśmy bezpieczni. Wystarczy Jego jedno słowo: „Ucisz się!". I nastanie głęboka cisza. Papież Innocenty III w trudnych dla Kościoła czasach miał sen. Widział walącą się bazylikę Laterańską, wówczas symbol Kościoła. Ale mały biedaczyna swymi rękami podtrzymał walącą się budowlę. W młodzieńcu ze snu rozpoznał Franciszka z Asyżu. Znajdujemy się nieraz w sytuacjach, które nas przygniatają i tracimy nadzieję. A Bóg zna z nich wyjście, wyjście bez szwanku. Potrzeba tylko ufności.

Wiktor Hugo w swej powieści Nędznicy opisuje biały szkwał, który niszczy 64-metrowy żaglowiec i przełamuje olbrzymi maszt. Potęga żywiołu może okazać się niewyobrażalna dla człowieka. Transatlantyk Titanic miał być statkiem niezatapialnym. Dowodzony był przez jednego z najlepszych kapitanów, Edwarda Smith'a, a zatonął już piątego dnia swego dziewiczego rejsu. Człowiek nie może liczyć tylko na siebie, bo zginie. Nie zawsze jest w stanie sprostać potędze żywiołów. Potrzebuje wsparcia z góry. Licząc zaś dumnie tylko na siebie zginie szybko, gdyż w swej pysze wybierze łódź bez sternika.

Bracia i Siostry! Każdy z nas zaznał z pewnością radości, których nic nie zwiastowało i to wtedy, kiedy wszystko wydawało się sprzysiąc przeciwko nam. Dziś może z nostalgią wspominamy minione trudności, zapowiadające nieopisaną radość. Świt docenia się tylko po doświadczeniu nocy. Kto nie doświadczył mroku nocy, tego nie cieszy światło poranka. Nie uważa go za dar. Nie popadajmy dlatego w przygnębienie w obliczu życiowych trudności. One zapowiadają radość poranka. Kiedy Saint-Exupéry i jego kolega pili wreszcie wodę, ta nigdy wcześniej im tak nie smakowała.

Dzięki Ci Panie za to, że płyniesz z nami. Wprawdzie od czasu do czasu coś wzbudza w nas lęk, jednak przy Tobie nasze życie zawsze jest bezpieczne. Choćby zerwał się wicher i uderzył w nas, nie zatoniemy, gdyż Ty jesteś naszą Łodzią i Sternikiem. W naszych uszach brzmią stale Twe słowa: JAM ZWYCIĘŻYŁ ŚWIAT (J 16, 33). Twa wszechmoc, Panie, pozwala z ufnością wypatrywać portu. Poranek nastanie na pewno, a słońce zaświeci każdemu. Amen.

22 czerwca 2024 r.


czerwca 22, 2024

12. Niedziela Zwykła (B) - Jezus ucisza burze !

12. Niedziela Zwykła (B) - Jezus ucisza burze !


Bracia i Siostry! Uciszenie burzy na morzu jest w Starym Testamencie jednym ze znaków Bożej wszechmocy. Na przykład w Psalmie 107 znajduje się przejmujący opis tego, co odczuwają ludzie podczas burzy na morzu: „Rzucało ich aż pod niebo, spadali aż do głębi, ich dusza truchlała w nieszczęściu. Zataczali się na statku i chwiali jak pijani, cała ich mądrość zawiodła" (w. 26n).

I Psalmista w następujących słowach opisuje uciszenie tej burzy: „W swoim ucisku wołali do Pana, a On ich uwolnił od trwogi. Zamienił burzę w wietrzyk łagodny, a fale morskie umilkły. Radowali się z tego, że nastała cisza, i że On przywiódł ich do upragnionej przystani" (w. 28-30).

W samych tylko Psalmach jeszcze w trzech innych miejscach pojawia się motyw burzy na morzu – zawsze dla podkreślenia, że ten potężny i wydawałoby się nieokiełznany żywioł podlega bez reszty Bożej wszechmocy (46,3n; 65,7n; 89,10n). Apostołom dobrze były znane te sformułowania Psalmów o Bożej władzy nad morską burzą, słyszeli je dziesiątki i setki razy. Teraz jednak byli świadkami niesłychanego wydarzenia. Oto na własne oczy zobaczyli, że Jezus jednym słowem uciszył burzę - burzę, która jeszcze przed chwilą tak ich przerażała.

Wobec tak niepojętego wydarzenia spontanicznie zaczęło Apostołów ogarniać pytanie: „Kim właściwie On jest, że nawet wichry i morze są Mu posłuszne?" Wkrótce potem Piotr jako pierwszy z Apostołów wyzna Jezu- sowi: „Ty jesteś Chrystus, Syn Boga żywego!"

Burza na morzu jest poniekąd ogólnokulturowym symbolem chaosu, czyli bezdusznej, gwałtownej i nie uporządkowanej potęgi, gotowej zniszczyć wszystko, nawet to, co najbardziej na istnienie zasługuje. Niszczycielskich sił chaosu doświadcza niekiedy człowiek nawet we własnym wnętrzu.

Mądrość Kościoła zawsze z wielką starannością odróżniała atak takich czy innych namiętności na nasze duchowe życie, od tego, że jakieś ciemne namiętności nad kimś już zapanowały. Czym innym jest pokusa do grzechu, a zupełnie czym innym jest to, że człowiek pokusie ulegnie. Sama pokusa nie brudzi człowieka, ani nas nie niszczy, jeżeli tylko nie wystawiamy się na nią z własnej winy. Nawet jeżeli pokusa przybiera postać burzy, nawet jeżeli jest to pokusa skierowana przeciwko samemu Bogu, nic się złego nie dzieje, dopóki człowiek stara się być blisko Pana Jezusa i szuka u Niego pomocy i ratunku.

Prawdziwa katastrofa ma miejsce wówczas, kiedy burza chciwości, nienawiści, rozpusty, egoizmu, albo jakaś inna niedobra burza pochłonie człowieka, kiedy człowiek jej ulegnie. Da się to porównać z zatonięciem podczas burzy na morzu, człowiek ulega wówczas śmierci duchowej.

Otóż dzisiejsza Ewangelia wzywa nas do nadziei nawet w sytuacjach najtrudniejszych. Jezus, Syn Boży, jest Panem całego stworzenia i nie ma takich sił niszczycielskich, które mogłyby wymknąć się spod Jego władzy. To, że boimy się różnych burz życiowych – to jest więcej niż zrozumiałe, bo przecież jesteśmy tylko słabymi ludźmi. Ale nawet jeżeli na kogoś z nas przyjdzie jakaś burza, nie upadajmy na duchu, ale tym więcej wzmacniajmy w sobie nasze zawierzenie Panu Jezusowi, trzymajmy się Pana Jezusa mocno, obu rękami, a na pewno ta burza nas nie pochłonie.

Pan Jezus w dzisiejszej Ewangelii nie tylko uciszył burzę, ale ponadto skarcił swoich uczniów za małą wiarę. Dlatego we wszelkich sytuacjach niebezpiecznych dla naszego życia duchowego nie zapominajmy o tym, ażeby możliwie całkowicie zawierzyć siebie Panu Jezusowi. Czasem człowiek czuje, że ta oto sytuacja jest naprawdę ponad moje siły, albo z niepokojem obserwuje, że wiara w nim słabnie. Ale wtedy żarliwie powtarzajmy prośbę tego ojca z Ewangelii, który wstawiał się u Pana Jezusa za swoim chorym dzieckiem: Wierzę, Panie, ale wzmacniaj moją wiarę! Wierzę, Panie, ale Ty sam zaradzaj niedowiarstwu memu! Nie zapominajmy o tym, że wierny jest Bóg i nie dopuści kusić nas ponad nasze siły, że jeżeli nawet taką próbę dopuszcza, to niewątpliwie udzieli nam sił, żebyśmy przez tę próbę bezpiecznie przejść mogli.

Na przykładzie zachowania uczniów podczas burzy można zobaczyć jeszcze jedną prawdę o nas samych: że moja wiara, jej wzrost lub zmniejszanie się, dotyczy nie tylko mnie samego, ale ma również swój wymiar społeczny. Jeżeli ja jestem człowiekiem mocnej wiary, jeżeli moja wiara będzie mocna mocą Bożą nawet w sytuacji przekraczającej ludzkie siły, wówczas moja wiara będzie bardzo realnie udzielała się innym. Z kolei jeżeli we mnie wiara słabnie, również innym będzie trudniej trwać w wierze. Po prostu Bóg, który jest Miłością, stworzył nas w taki sposób, żebyśmy wzajemnie mogli się obdarzać dobrem. Ale też jeżeli dobra w nas zabraknie, wówczas tym brakiem dobra będziemy się wzajemnie osłabiać. Jesteśmy jakby naczyniami połączonymi: to, co się dzieje w jednym z nas, jakoś realnie się udziela tym, co są w pobliżu. Słyszeliśmy przed chwilą, że podczas burzy całą wspólnotę apostolską ogarnął kryzys wiary. Uczniowie zaczęli się jakby wzajemnie indukować swoim niedowiarstwem. A przecież mogło być zupełnie inaczej: mogli się wzajemnie umacniać w wierze.

Zastanówmy się jeszcze, co to znaczy, że w jakimś trudnym momencie mnie i tobie Bóg udzieli tej łaski, że wiara w nas wzrośnie i że to przyczyni się do umocnienia innych w wierze. Otóż znaczy to, że Pan Jezus zwyczajnych ludzi chce powoływać do uczestnictwa w swojej władzy uciszania burzy na morzu. Przypomnijmy sobie sprzed kilkudziesięciu laty przyjazd do nas Ojca świętego. Przecież Papież był tylko zwyczajnym człowiekiem, który na równi z nami wszystkimi dążył do zbawienia. Otóż ten stary, słaby człowiek przyjechał do nas, do społeczeństwa różnorodnie skłóconego i podzielonego. Ale przyjechał pełen mocy Bożej i z autorytetem płynącym z samego Jezusa Chrystusa. I stał się cud podobny do uciszenia burzy na morzu. Jakiś dobry duch nas ogarnął, zaczęliśmy patrzeć na siebie z większą życzliwością, zaczęliśmy rozumieć słowa mądrości Bożej, a wiele dobrych skutków tamtych naszych przeżyć trwa w nas po dziś dzień.

Bracia i Siostry! Ktoś na to powie: No tak, ale Ojciec święty ma zupełnie wyjątkowe możliwości dobrego oddziaływania na bliźnich. Nikt z nas nie ma nawet jednej setnej takich możliwości. To prawda, ale nie zapominajmy o tym, jak wysoko Pan Bóg ceni sobie wdowi grosz. Jeśli ja lub ty przyczynimy się choćby tylko do tego, że jednego jedynego człowieka uratujemy przed zwątpieniem, albo jeśli pozwolimy Panu Bogu użyć siebie do uciszenia burzy, grożącej rozbiciem choćby tylko jednego małżeństwa - może się to okazać wdowim groszem, szczególnie dla Boga cennym. 

Zatem zwłaszcza te dwie nauki wyciągnijmy z dzisiejszej Ewangelii. Po pierwsze, całym sercem zawierzajmy siebie Panu Jezusowi. Może się zdarzyć, że będziemy przechodzić przez różne burze. Ale jeśli tylko będziemy się mocno trzymali Jezusa, w żadnej z tych burz nie zginiemy. Razem z Jezusem na pewno dopłyniemy do portu zbawienia.

A po drugie: Pomyślmy czasem o tym, że może Pan Jezus chce się nami posłużyć do uciszenia burzy w życiu jakiegoś drugiego człowieka, może nawet kogoś nam bardzo bliskiego.

Na koniec warto sobie uprzytomnić, że swoje burze przechodzi również Kościół. Nieraz burza przyjdzie na jakąś parafię, a nieraz się zdarza, że burza ogarnie cały Kościół katolicki i różni ludzie spodziewają się wówczas, że cały Kościół lada chwila ulegnie rozbiciu, i że nastąpi koniec chrześcijaństwa. W całej historii Kościoła nie było chyba ani jednego pokolenia, w którym jacyś chrześcijanie nie ulegliby przerażeniu, że chyba już nadchodzi koniec Kościoła, i nie wołaliby do Pana Jezusa: „Zbawicielu nasz, czy Cię nic nie obchodzi to, że giniemy?"

Otóż jeśli kogoś z nas ogarnia niepokój o przyszłość Kościoła, jeśli ktoś lęka się o to co będzie z Kościołem, jedną rzeczą trzeba się cieszyć i o jedną rzecz trzeba się starać. Jeśli niepokoisz się o Kościół, jest to dobry znak, że Kościoła nie opuściłeś, że zależy ci na dobru Kościoła i że Kościół kochasz. Zatem ciesz się z tego, że Kościół jest dla ciebie matką, z którą czujesz się głęboko związany.

Ale przypomnijmy sobie, że Pan Jezus skarcił Apostołów za to, iż zlękli się tego, że ich łódź zatonie podczas burzy. Łódź, w której znajduje się Pan Jezus, nie może przecież zatonąć. Toteż jeśli tylko przyjdzie kiedyś na nas lęk o przyszłość Kościoła, badajmy przede wszystkim swoją wiarę: czy ja naprawdę wierzę w Pana Jezusa; i swoją miłość: czy zawierzenie siebie Bogu jest naczelną wytyczną mojego życia? – i o resztę się nie martwmy. Pan Jezus jest Synem Bożym i Panem ludzkich dziejów. Jeśli zechce, w jednym momencie może uciszyć burze, które niepokoją Jego Kościół. Jeżeli zaś różne burze na nas dopuszcza, nie lękajmy się, tylko jeszcze więcej się do Niego nawracajmy. Jeszcze więcej zawierzajmy Mu samych siebie.

Drodzy Bracia i Siostry, Drodzy Chorzy, zwłaszcza wy zawierzajcie siebie Panu Jezusowi. Zawierzajcie Mu wszystkie wasze lęki i nadzieje, zawierzajcie Mu przede wszystkim samych siebie. Amen.

22 czerwca 2024.



czerwca 15, 2024

11. Niedziela Zwykła (B) – Czy starasz się podobać Bogu?

11. Niedziela Zwykła (B) – Czy starasz się podobać Bogu?
Bracia i Siostry!
Przede wszystkim Bogu staramy się podobać! - napisał Apostoł Paweł w Drugim Liście do Koryntian. Wielu ludzi wierzących w Boga w ogóle nie myśli o tym, żeby podobać się Bogu. Ktoś może nawet co niedzielę chodzić do kościoła, może przestrzegać ogólnych zasad uczciwości, a zarazem obce mu jest samo nawet pragnienie, żeby podobać się Bogu.
 
Postawmy sobie proste pytanie: O czym to świadczy?
Świadczy to o tym, że Bóg dla tego człowieka jest kimś bardzo dalekim. Człowiek taki Boga uznaje, liczy się z Nim, ale nie szuka przyjaźni ani zażyłości z Bogiem. W życiu codziennym takiego człowieka Bóg jest praktycznie nieobecny. Nawet niedzielną Mszę Świętą traktuje się wtedy raczej jako wypełnienie obowiązku, niż jako odnowienie w sobie miłości Bożej i swojej jedności z Chrystusem.
 
Tymczasem natura nie znosi próżni. Kto mało myśli o tym, żeby podobać się Bogu, będzie zbyt wiele wagi przykładał do tego, żeby podobać się ludziom. Nie mówię o sytuacji, kiedy ludziom podoba się to, co podoba się Bogu. Każda taka sytuacja świadczy o tym, że rośnie wśród nas Królestwo Boże. Toteż jeśli ludziom podoba się nasze czynienie dobra i nasza wierność Bożym przykazaniom, dziękujemy za to Bogu.
Ale ja mówię o czymś innym. Mówię o takich sytuacjach, kiedy tak bardzo pragniemy podobać się ludziom, że gotowiśmy nawet przyłożyć ręki do zła, byle by nie utracić czyjejś przychylności albo uzyskać jakąś pochwałę.
 
Podam konkretny przykład. Oto przychodzi do ciebie ktoś, kto zaczyna myśleć o swoim rozwodzie albo ktoś właśnie kuszony do pozbycia się swego poczętego dziecka. Ty widzisz, że decyzja na rozwód byłaby czymś pochopnym, dobrze też wiesz, że zabicie dziecka jest czymś złym. Ale widzisz zarazem, że ten człowiek wcale nie szuka u ciebie rady. On raczej oczekuje, że ty go rozgrzeszysz z tej jego złej decyzji. Czujesz, że jeśli mu powiesz to, co o tym myślisz naprawdę, zawiedziesz jego oczekiwania, a może nawet zrazisz go do siebie gruntownie.
 
Gdybyś pamiętał o tym, że masz się bardziej Bogu podobać niż ludziom, próbowałbyś tego człowieka powstrzymać od zła. Ale ty w tej chwili o Bogu nie pamiętasz. Nie myślisz też o prawdziwym dobru tego człowieka. Zależy ci tylko na tym, żeby się jemu podobać, a przynajmniej żeby mu się nie narazić. Toteż przystępujesz do gry. Zaczynasz mówić mu rzeczy, które wcale nie płyną z twojego sumienia, ale z twojej słabości. Może gdyby starczyło ci spokojnej odwagi, żeby powiedzieć owemu człowiekowi, co o tym myślisz, uratowałbyś jego duszę. Tymczasem stałeś się współuczestnikiem zła twego bliźniego.
 
Bracia i Siostry!
Jeśli ktoś w dzisiejszym kazaniu usłyszy tylko to jedno, że muszę podobać się Bogu, prawda ta stanie się w nim ziarnem gorczycznym, które będzie w nim rosło i rozrośnie się w drzewo wielkie, i życie tego człowieka wypełni się obecnością Boga i będzie się przyczyniało do rozwoju Królestwa Bożego na ziemi.
Spróbujmy zrozumieć, że to jest ogromnie ważne, żeby każdy z nas chciał się podobać Bogu: żeby chciał się podobać Bogu na każdy dzień, każdym swoim czynem i całym postępowaniem.
 
Bracia i Siostry!
Jutro w roku liturgicznym jest wspomnienie św. brata Alberta. Świętość jego daje nam pewność, że życie jego nie było drogą donikąd, lecz drogą Jezusa, że wielbił on Boga zawsze, nawet w warunkach trudnych, w jakich żył, starał się zawsze podobać Bogu, że wielbi Boga teraz w niebie; a my, odczytując ślady Bożej drogi Adama Chmielowskiego, brata Alberta, możemy się uczyć autentycznego, nie­pomniejszonego życia katolickiego – podobać się Bogu. Widzimy go jako siedemna­stoletniego chłopca w szeregach powstania styczniowego. Zapła­cił za udział w powstaniu wielką cenę: ciężko rannemu ampu­towano nogę. Był studentem Akademii Sztuk Pięknych w Kra­kowie i Monachium. Próbę życia zakonnego uniemożliwił mu słaby system nerwowy. Podole i Kraków to dalsze etapy jego służby Bogu w posłudze biednym duchowo i materialnie. Nie załamał się kalectwem, które jest rzeczywistością straszliwą. Kie­dyś pewna staruszka — kaleka od urodzenia — żaliła mi się, że o swoim kalectwie nie może zapomnieć ani przez jedną chwi­lę. Brat Albert wiedział, iż jest on kaleką, wiedział w każdej minucie, lecz wielkie sprawy miłości Boga w ludziach kazały mu o tym zapomnieć. I sprawa słabego systemu nerwowego. Kto z was spotkał się z kimś, co chociażby na krótko przeżywał załamanie systemu nerwowego, mógł poznać, jakie nieuleczalne prawie zranienie nosi taki człowiek w sobie. Brat Albert i o tym zapomniał, gdy w Ogrzewalni, w Krakowie, w nędzarzach, a potem w każdym biednym człowieku, potrzebującym pomocy, widział obraz Chrystusa, rzeczywistość świętą! I chociaż w Kra­kowie i ówczesnej Galicji było wiele dzieł miłosierdzia, zrozu­miał, że on sam, ale na swój sposób — on sam i stworzone przez niego Zgromadzenie Braci Albertynów i Sióstr Albertynek, podobnie jak księża salezjanie w Oświęcimiu, jak ks. Br. Markiewicz, założyciel księży michalitów w Miejscu Piastowym, musi swą „duszę dać nędzarzom”, starając się dla nich, w mia­rę swoich możliwości, o chleb i... o Pana Boga. I duszę dał „jak brat naszego Boga”, dawał ją w każdej sekundzie swego utrudzonego życia, on „najpiękniejszy człowiek swego pokole­nia”.
 
Od 1916 r., od śmierci Brata Alberta, zmieniły się uwarun­kowania czasowe, ale program Ewangelii jest zawsze aktualny — jak wtedy. Każdy z nas winien służyć Bogu żywemu i praw­dziwemu (1 Tes 1, 9), odczytując swoje powołanie, w którym drugi człowiek, szczególnie człowiek potrzebujący jakiejkolwiek naszej pomocy, odgrywa niezastąpioną rolę. Zmieniły się czasy, lecz pro­gram brata Alberta, by każdy z nas był jakby bochenkiem chle­ba dla drugich ludzi, szczególnie dla ludzi uważanych za nie­potrzebnych, jest zawsze aktualny! Może ty będziesz takim chle­bem? Zmieniły się czasy, ale i dzisiaj, właśnie dzisiaj potrzeba takich uczniów Chrystusa, którzy by chcieli „duszę dać” — jak brat Albert — biednym duchowo i materialnie.
Zgromadzenia założone przez brata Alberta — braci alber­tynów, sióstr albertynek — czekają na ciebie, gdybyś chciał, gdybyś chciała „duszę dać”, jak św. Paweł, jak św. Franciszek, jak właśnie on, brat Albert, Adam Chmielowski, bo Chrystus dzisiaj szuka przyjaciół serdecznych, jakich mógłby posłać na pracę swojego żniwa, swojej winnicy do najbiedniejszych — zapomnianych, odrzuconych, wyizolowanych. Wszyscy jednak, w miarę naszych możliwości, urzeczywistniajmy program brata Al­berta: „dla drugich ludzi stawać się chlebem”, a przez to podobać się Bogu. Amen.



czerwca 15, 2024

11. Niedziela Zwykła (B) - Przypowieść o ziarnie!

11. Niedziela Zwykła (B) - Przypowieść o ziarnie!


Dzisiaj jest mowa o ziarnie. Co jest ziarnem? Można powiedzieć: wszystko. Wszystko co się powie lub usłyszy, co się daje lub przyjmuje, wszystko co się robi, lub zaniedba zrobić. Miał rację ten co powiedział, że w naturze nic nie ginie. Nie giną słowa, czyny, dzieła; nie giną też niestety zaniedbania słów, czynów i dzieł. To wszystko pomnaża się, urasta, rozrasta trwa i w nieskończoność wydaje owoce dobre lub złe, zdrowe lub w samym zarodku zatrute. Rozpoczyna się od maleńkiego ziarenka, jakiegoś jednego słowa lub czynu.

I tak też zaczęło się Królestwo Boże na ziemi – tak małe w swym początku w czterech ścianach Wieczernika rozrosło się na cały świat. Małe ziarno gorczyczne o którym Jezus mówi stało się wielkością nie z tej ziemi. To radosna nowina. Stała się wielkością Prawdy, Sprawiedliwości, Dobra, Miłości i Pokoju. To są najwyższe wartości, sięgające samego Boga. I nie ma już większych wartości na ziemi. Te wartości są przeznaczone dla całego świata i cały świat ma żyć nimi i dla nich. Ale najpierw muszą one zakiełkować w ser- cach poszczególnych ludzi. I w sercu moim. To ziarno może rodzić dobro... Formując w sobie miłość, dobro, pokój, sprawiedliwość, ja sam staję się żywym ziarnem, które może rozrosnąć się w wielkie drzewo. Moc i siła słowa jest niesamowita.

Dobre słowo usłyszane przypadkowo w ogrodach Mediolańskich zmieniło św. Augustyna. Augustyn jako młody człowiek uwikłany w herezję i w życie niemoralne, usłyszał przypadkowo wołanie bawiącego się dziecka: bierz i czytaj! Przyjął to wołanie jako skierowane do siebie, wziął do ręki, budującą lekturę i moment ten stał się zwrotnym w jego życiu. Porzucił złe towarzystwo, wyzwolił się z błędów, przyjął chrzest, założył coś w rodzaju klasztoru, został biskupem, stworzył filozofię chrześcijańską pismem i słowem, wywierał wpływ na cały Kościół zachodni, zasłynął jako genialny filozof i teolog i jeden z najwybitniejszych umysłów, jakie wydała ludzkość. Jest autorem niezliczonych dzieł, zasłużony i wysławiony na całe wieki. Nasieniem jego bogatego i zasłużonego życia stało się jedno zasłyszane słowo.

Ile jest dobra niedostrzegalnego w świecie. W każdym z nas jest tajemnicze ziarno i to niezależnie od nas. Zwróćmy uwagę na słowa dzisiejszej Ewangelii, która mówi o tym, że ziarno ma niepohamowaną moc permanentnego rozwoju. Wrzucone w ziemię, kiełkuje, rośnie we dnie i w nocy, człowiek nie wie jak. Do człowieka należy, aby ziarno zasiać na dobrą i odpowiednią glebę. Analogiczna sprawa ma się z łaską, jaką otrzymaliśmy od Boga na chrzcie św. Ponieważ łaska Boża jest w nas niezależnie od nas. Trzeba dostrzec działanie Boga w duszy ludzkiej. Trzy Boże ziarenka: wiara, nadzieja i miłość, odpowiednio pielęgnowane, dzięki łasce Bożej i współpracy mogą przyczynić się do wzrostu Królestwa Bożego.

„Bóg jest dobry" – mówi nasz katechizm. Ale czym jest dobroć. Spójrzmy na dobroć w nas. Przenieśmy następnie spojrzenie na Twarz Chrystusa. „Kto mnie widzi, widzi Ojca". Dobroć Boga.

Dobroć człowieka jest zaplątana w rozmaite przeszkody, zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzne. Najpierw dobroć wymaga siły. Gdy przychodzi zmęczenie, choroba, starość, ludzie stają się często nie do zniesienia - gderliwi, okrutni, źli. Poza tym dobroć wymaga od nas jakiegoś stopnia uwagi. Człowiek często po prostu nie za- uważa drobnej, maleńkiej okazji do dobrego, a gdy coś wreszcie zobaczy, wszystko staje się spóźnione. Ale największym spośród wewnętrznych wrogów dobroci człowieka jest lęk. Dobroć bowiem to siła dziwna: dobroć nie wyczerpuje się w aktach dawania, ale się przez nie umacnia, pogłębia; czuje, że im więcej daje, tym więcej chciałaby dawać. Natura dobroci przeczy fizycznym prawom przyczynowości. I wtedy właśnie ogarnia człowieka lęk o siebie. Do czego się tym doprowadzisz jak będziesz dawał, co z tego będziesz miał. Dziś dam jałmużnę jutro majątek, co mi pozostanie? Poprzez ten lęk daje o sobie znać „złość tego świata". Złość przenika do zmysłów człowieka i bawi się po swojemu. Wtedy wszystko staje się dla człowieka jedynie pozornie dobre. Tymczasem dobroć nie zna zmęczenia. Chrystus był dobry, gdy Go zerwano ze snu podczas burzy i gdy odnalazły Go wygłodniałe tłumy. Dobroć nie zna roztargnienia. Ona wie, co trzeba dać.

Ile dobra dla Polski i świata zrodziło się ze słów Jana Pawła II: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi... tej ziemi..."? Po ponad 40 latach od wypowiedzenia tych słów, powstało wiele dobrych komentarzy. A my ciągle słyszymy jest wiele ludzi, którzy nie wierzą w dobro. Będzie źle czy będzie dobrze w polskiej religijności, czy będzie dobrze w naszej Ojczyźnie. Pytanie o przyszłość polskiej religijności jest coraz częściej zadawane. Istnieją obecnie dwie skrajne odpowiedzi. Upraszczając rzecz, można by je przedstawić następująco: jeszcze po upadku komunizmu ludzie walczyli o wolność mieli nadzieję na lepsze. Kiedy żył Papież - Polak to wszystko inaczej wyglądało. Teraz - po śmierci Jana Pawła II, polskie kościoły będą szybko pustoszały. Bez trafnych wskazówek z Watykanu sami sobie nie poradzimy. Innymi słowy, nie będziemy Chrystusem narodów. Grozi nam, tak jak w innych krajach laicyzacja, odchodzenie od wiary i spadek wpływu religii na życie. Tyle dobrych słów, tyle kazań, encyklik, książek mądrych, wzniosłych i wszystko zmarnowane. Jak to jest z tym ziarnem. Trzeba wziąć pod uwagę, że w świecie spotykamy rzeczywiste zagrożenia: są pesymiści i optymiści. Jak ocalić rzeczywiste dobro, które dostrzegają optymiści, i ratować to ziarno, którego nie dostrzegają pesymiści. Myślę, że trzeba popatrzeć na rzeczywistość polskiej wiary i Kościoła, widząc powody i do niepokoju, i do nadziei.

Potrzeba spojrzenia integralnego - nazwałbym je: spojrzenia z trudną nadzieją. Tak rozumiana nadzieja jest świadoma licznych przeszkód, zwłaszcza naszych polskich słabości i ograniczeń. Czasami może to być nawet nadzieja wbrew nadziei. Wszyscy mamy przecież świadomość, jak wielkim i trudnym wyzwaniem dla naszego Kościoła jest przyszłość. Jeszcze jednak ciągle ludzie z Zachodu mają wiarę, że nasz Naród jest wyróżniony przez Opatrzność i że dziwne byłoby, gdybyśmy nie potrafili przezwyciężyć także nowych problemów, jakie się pojawiają. Badania socjologiczne, pomimo że dokoła wszystko błyskawicznie się zmieniało i gospodarka, i polityka, i kultura - Polacy generalnie niezmiennie deklarują wiarę i chodzą regularnie do kościoła w stopniu wysokim, nieporównywalnym z innymi krajami europejskimi. Pokazują przecież specyfikę polskiej religijności i jej stabilność po przemianach roku 1989. Dlaczego teraz zaangażowanie religijne Polaków miałoby nagle spadać? Przecież wielokrotnie mogliśmy zobaczyć, jak mocna jest polska wiara, jak potężne mamy zaplecze duchowości, jak wielki pozytywny potencjał tkwi w polskiej młodzieży. Istnieje pewien poziom zaufania do Kościoła. Nie wpływały także około kościelne skandale, nawet z biskupami w roli głównej. Choć część z poważnych zarzutów nie została publicznie wyjaśniona, choć uzasadnione bywały oskarżenia o utożsamianie dobra Kościoła z dobrem księży, choć wielu komentatorów przewidywało, że narastanie niejasności w tego typu sprawach zachwieje pozycją Kościoła - nic takiego nie nastąpiło. Istnieje nadal pewna specyfika Polski dzięki ścisłemu związkowi wiary z tożsamością narodową i z kulturą. Tyle się mówi o religii, że jest źle.

A jednak, kiedy Polak prywatnie, czy w pielgrzymce znajdzie się na Jasnej Górze to rodzi się w nim inna świadomość. Przychodzi wtedy na myśl cała Polska, jego bogata historia, że ziarno zasiane trwa wiecznie. Przetrzymaliśmy potop szwedzki, przetrzymaliśmy sowiecki, przetrzymamy i liberalny. Zdrowy trzon narodu trwa przy kościele i trwać będzie. I idą ludzie po to Boże ziarno do Matki Królowej Polski. Jest to kolejny przejaw zaskakującej dojrzałości Polaków.

Wyraźnie przybywa w Polsce świeckich chrześcijan świadomych swej misji i powołania. Myślę tu zwłaszcza o uczestnikach wciąż popularnych ruchów i wspólnot młodzieżowych, które - choć niedoceniane przez intelektualistów - stają się dla kolejnych pokoleń młodzieży szkołą wiary, modlitwy i otwarcia na drugiego człowieka. Ci ludzie stają się dojrzałymi obywatelami, którzy w swoim życiu chcą być świadkami Chrystusa. Są wreszcie w Polsce zjawiska unikalne w naszym Kościele, które nie mogą nie zostawić śladu w życiu społecznym. Myślę tu choćby o masowych spotkaniach młodzieży w Lednicy, o fenomenie wysokiej popularności piosenki religijnej sukces „Arki Noego", czy też najlepiej chyba w Europie rozbudowane i zorganizowane duszpasterstwo młodzieżowe. Zatem skąd rodzą się takie obawy?

Bo nie bardzo wiemy, jak być Kościołem. Jak być odpowiedzialnym za ziarno wiary zasiane na chrzcie św. Ubogacone przez sakrament bierzmowania i przyjmowane w Komunii św. Człowiek nowoczesny nie może się wyzwolić od wiary. Kościół ze wszystkich sił walczy z tym fałszywym stereotypem. Bycie człowiekiem wierzącym należy do świata i kultury.

Jakie wskazówki i rada na dzisiaj. Nie lekceważyć tego co, do nas od innych przychodzi. Z uwagą przyjmować każde słowo i z wdzięcznością każdy akt dobroci. To wszystko są ziarna, które należy świadomą pracą pomnażać w sobie i przez siebie, aż staną się potęgą, zdolną przetworzyć nie tylko nas, ale i nasze otoczenie i cały świat. Nieodzownym warunkiem sukcesu takiego ziarna jest umiejętność cierpliwego oczekiwania.

15 czerwca 2024 r.


czerwca 08, 2024

10. Niedziela Zwykła (B) - To nie Bóg oszalał!

10. Niedziela Zwykła (B) - To nie Bóg oszalał!

Kochani moi!
Tak wiele tematów podpowiada nam dzisiejsza Ewangelia.
Nawet bliscy mówili o Panu Jezusie:
- Odszedł od zmysłów - On chyba oszalał!
Uczeni mówili: On jest opętany i przez Belzebuba wyrzuca złe duchy!
A Pan Jezus na to?
Każde królestwo wewnętrznie rozdarte - upadnie!

Na koniec Jezusowy komplement dla każdego z nas:
kto pełni wolę Ojca, ten jest Mi matką i siostrą i bratem.

Oprócz tych myśli ewangelii, ostatnie dni dostarczyły nam jeszcze tylu wydarzeń, które były i naszym przeżyciem i tematem do zamyślenia:
pierwsza Komunia Święta dzieci, święcenia i prymicje kapłańskie, pierwszy parlament dziecięcy w Dzień Dziecka, bierzmowania około Zielonych Świątek i procesje Bożego Ciała w ubiegły czwartek.

Pierwsza Komunia Święta dzieci nam dorosłym przywraca smutek. Patrzę jaką troską, miłością otaczają rodzice swoje dzieci. Zazdroszczę im tego.
Jaki piękny jest człowiek, gdy jest czysty. Wiem, że jeśli nie stanę się prosty jak dziecko, nie wejdę do nieba.
Więc, żebym się nie wstydził
to bym uklęknął przed każdym z nich i prosił:
pozwól mi popatrzeć przez chwilę w twoje oczy i uwierzyć, że jest niebo i zobaczyć, że jest Bóg.
Jaki piękny jest człowiek, gdy jest obrazem Boga.

Moje kochane dzieciaki! Wielki Mickiewicz, na dzień pierwszej Komunii Świętej, napisał wiersz.
Nauczyłem się go na pamięć i każdemu z Was go przeczytam.

"Dziś cię za stołem swym Chrystus ugościł.
Dziś Anioł tobie niejeden zazdrościł.
Ty spuszczasz oczy, które Bóstwem gorą.
Jak ty, mnie swoją przerażasz pokorą.
Święta i Skromna... 
Ja bym dni wszystkich rozkosz za nie ważył. 
Gdybym noc jedną tak jak Ty przemarzył".
 
Żal mi tych dzieci, które patrzyły w domu na to, jak dorośli
pomieszali Komunię Świętą z wódką. 
Grzesznicy nieczuli!

     Piękne i mądre są nasze dzieciaki. Może parlamentarzyści czegoś się nauczą od dzieci? 

Może w tym kraju jak w szczęśliwej bajce o Ćwierć-landzie - nie będzie żółtych ludzi, zielonych, czerwonych i niebieskich, ale wszyscy będą szczęśliwi?

    A pan poseł powiedział, że nie chce Polski zaściankowej. Obraziłeś mnie, panie. Przyjdź pan do mojej ukochanej wioski i zobaczysz, że tam rosną Janki muzykanty, zobacz jak tańczą, jak śpiewają, jak mówią!
A dlaczego?
Bo tu w szkole jest Pan, jest Pani, którzy są rozumem i sercem. Tam urosną dobrzy, mądrzy ludzie, ale powtarzam za Nauczycielem Dobrym
"jeśli ktoś z Was zgorszyłby jedno z tych małych, to lepiej by mu było uwiązać kamień młyński u szyi i zanurzyć w głębokościach morskich".

Nie dotykaj dziecka brudnymi rękami, bo mi dziecko pobrudzisz, nie odbieraj mu czystości oczu i nie czyń niepokoju w jego sercu, bo dzieci są do kwiatów podobne.

    Przy bierzmowaniu mogę patrzeć tak z bliska w ich oczy. Niektórym bym powiedział: dziecko skąd ty masz tyle wiary? Skąd ty masz tyle modlitwy?
Kocham Was za to.
Mam żal do ciebie panie, który sobie zażartowałeś zawołaniem: róbta co chceta!
O nie!
Kto kocha dziecko ten od niego z miłością wymaga bardzo dużo. Niedobrą jesteś mamą, niedobrym jesteś nauczycielem, niedobrym jesteś księdzem, jeśli ode mnie nie wymagasz.

To znaczy, że ci na mnie nie zależy, jestem ci obojętny, ty mnie nie kochasz! Najwięcej od nas małych, dużych i starych dzieci wymaga mój Pan bo nas kocha.

    Uczestniczyłem we Mszy św. Prymicyjnej ks. Pawła. Zazdrościłem Ci mój bracie kochany. Będziesz ty potrafił być ubogi, posłuszny i czysty? Wytrwasz ty w pierwszej miłości i w pierwszej gorliwości? Nie oszczędzą Cię ludzie.
Będziesz u nich klechą i już. Zamkną Ci Kościół i podepczą Twoją miłość. 

Nie bój się Pawle!. Przecież ktoś za Ciebie się modli. Nie zostaniesz sam.
Będziesz tylu ludziom potrzebny Będziesz miał stokroć więcej matek i ojców i braci i sióstr i domów i dzieci i ziemi, ale czy Ty będziesz nas kochał?
Tak?
To całuję Twoje namaszczone, kapłańskie ręce.

A jednak w tych radościach niepokoi mnie zdanie z dzisiejszej Ewangelii: 

"Wszelkie królestwo wewnętrznie skłócone runie i dom na dom upadnie". 

Myślę o domu mojej Ojczyzny. 

"Bo Ojczyzna - Ziomkowie - jest to moralne zjednoczenie,
bez którego nawet partyi już nie ma,
bez którego partyje są jak bandy lub koczowiska polemiczne,
których ogniem niezgoda, a rzeczywistością dym pustych wyrazów" /C.K. Norwid/. Ja to widzę, ja tego doświadczam - w Kościele i w Państwie.

Jeśli w jakiejkolwiek społeczności nie ma jednego serca i jednego ducha
runie takie królestwo i dom na dom upadnie. Nie będę już głosował za partią, bo każda ma swoje interesy. Będę szukał człowieka, a jeśli nie znajdę, to będę wołał synów machabejskich i przywołam ks. Skargę niech powie jeszcze jedno Kazanie Sejmowe.

To otworzę groby Wasze w Miednoje, Charkowie i w Katyniu i będę prorokował do tych co zostali pod Monte Cassino, Tobrukiem i Narwikiem, na Westerplatte i w Warszawie. Niech zaświadczą, że nawet z wyschniętych kości mocen jest Bóg wskrzesić sobie naród doskonały! 

Bracia moi,
jeśli za mało Wam krematoriów, obozów i zbrodni na moim narodzie, to podpiszcie jeszcze jeden akt prawny o masowej zbrodni!
Tylko tymi samymi rękami nie podpisujcie konkordatu ze Stolicę Świętą. Oglądajcie się za innymi stolicami, gdzie prawem są grzechy Sodomy i Gomory.
Będziecie postępowi.
Z ukłonami przyjmą Was do Europy, ale Bóg spali to miasto!
Mnie zaś niech zamieni w słup soli, na świadectwo tym, którzy będą oglądać nową ziemię i nowe niebo.

    A co z nami będzie - pytacie?

Może znajdzie się pośród Was dziesięciu sprawiedliwych. I nas Bóg ocali?
Tak!
Panie, Twoja Matka i Bracia przyszli i chcą z Tobą mówić.
A kto to jest moja matka i którzy to są moi bracia? Jak to nie wiesz, nie znasz, nie kochasz ich? Owszem, tak,
ale każdy z Was kto pełni wolę Ojca jest mi tak drogi jak matka, jak bracia, jak siostry. On chyba postradał zmysły.

On chyba oszalał!

Nie, Bóg nie oszalał - to świat zwariował.
Ten, Który jest, Który był i Który przychodzi jest niezmienny. Powiedział i dotrzymał słowa, bo jest wierny.

On jest moim Bogiem, którego dźwigałem w procesji Bożego Ciała i żebrałem za Wami:  
"Panie, Twoimi są, ale Ty ich mi dałeś. Nie zabieraj ich z tego świata,
ale zachowaj ich od złego". 
Mój słodki Pelikanie! Krwią Swą nas ocaliłeś, abyśmy żyli i byli wolni. Odmień nasz los ku dobremu. Tamci jeszcze się nawrócą i wyspowiadają się przed Tobą i przed Narodem.

Oni też są moimi braćmi i moimi siostrami, tak co do krwi jak i według wiary, Panie, co masz ludzkie Serce.
O Boże, wielki Boże.

"Ty nie znasz Polaków 
Ty nie wiesz czym być może 
straż przednia u Twych znaków"
Znam. Wiem. 
Więc niech się tak stanie. Amen.

 


czerwca 08, 2024

10. Niedziela Zwykła (B) - Co inni o mnie powiedzą?

10. Niedziela Zwykła (B) - Co inni o mnie powiedzą?


Drodzy Bracia i Siostry! Święty Jan Chryzostom, jeden z największych ojców Kościoła, mawiał, że każdy kapłan głoszący słowo Boże walczy z Szatanem i aby go pokonać, musi znać jego pociski, musi przewidzieć, w jaki sposób zły duch będzie próbował go pokonać. Myślę, że to spostrzeżenie wielkiego teologa dotyczy wszystkich chrześcijan. Każdy z nas powinien znać działanie szatańskich pułapek. Dzisiejsze czytanie zaczerpnięte z Księgi Rodzaju pokazuje pierwszy i - niestety - skuteczny sposób kuszenia naszych prarodziców i skutki ich odejścia od Boga. Czym zostali zwyciężeni Adam i Ewa? Czym zostali zniewoleni i oderwani od Boga? Czytajmy uważnie dzisiejsze pierwsze czytanie. Ta najważniejsza broń demona ujawnia się tam z całą wyrazistością. „Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go: Gdzie jesteś? On odpowiedział: Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się". Przestraszyłem się. Adam lęka się i chowa pośród drzew ogrodu. Wstydzi się tego, jak wygląda. Plecie sobie z gałązek figowych pierwsze prymitywne ubranie. Zaczął lękać się świata, który teraz wydaje się dla niego stanowić wielkie zagrożenie. Czuje się w nim osamotniony, bezbronny. Dlatego Bóg daje pierwszym rodzicom solidne odzienie ze skór. To jest ta broń Szatana: poczucie lęku i wstydu. Tym pragnie nas zatrzymać na drodze rozwoju, na drodze prawdy i życia. Ileż to ludzi, nawet od najwcześniejszego dzieciństwa, słyszy słowa: niedorajda jesteś, niezdara, popatrz wszyscy dokoła są lepsi, a z ciebie, co wyrośnie? Powtarzanie takich uwag setki i tysiące razy napełnia wiele osób lękiem i poczuciem jakieś kompletnej beznadziejności. Trudno im potem, w dorosłym życiu, uczynić nawet jeden krok do przodu.

Pamiętamy, jak niedługo po wyjściu z Egiptu, lud Izraela przy- był do granic Kanaanu. Mojżesz kazał wybadać ten kraj swoim wywiadowcom. Kiedy ci powrócili po spełnionej misji, zaczęli swoimi opowieściami rozsiewać pośród Narodu Wybranego zwątpienie i brak wiary we własne siły. Mówili, że ta ziemia jest piękna, ale jest to kraj, który pożera swoich mieszkańców. Że widzieli tam nawet żyjących olbrzymów. I Żydzi przestraszyli się. Stchórzyli. Nie podjęli działań wojennych i w konsekwencji tego zawrócili na pustynię i chodzili po niej w kółko przez 40 lat. Zapewne te wydarzenia mają niekiedy miejsce i w naszym życiu. Niejeden współcześnie żyjący człowiek kręci się w kółko, bo kiedyś stchórzył i nie stoczył bitwy. Ktoś przestraszył się i nie przeciwstawił się należnie człowiekowi, który chciał nad nim zapanować. Teraz tamten niemalże dyktuje mu krok po kroku, co ma czynić. Ktoś przestraszył się w konfesjonale, nie pokonał zniewalającego wstydu, odbył świętokradczą spowiedź i od tamtego czasu cała jego religijność jest sztuczna i bez życia. Ktoś inny nie przeciwstawił się złu i niesprawiedliwości. Sympatyzował z oszustami, złodziejami, kombinatorami. Nie zdobył się na to, by się im przeciwstawić. Od tamtego dnia nienawidzi sam siebie, a w sumieniu ciągle słyszy słowa „tchórz", „dwulicowiec", „chorągiewka na wietrze". Żar jego życia zgasł.

Nasze zbawienie, nasza świętość, to nie tylko zmaganie się pomiędzy biegunami zła i dobra, czystości i brudu, pychy i pokory. To wielka walka z tchórzostwem, walka z pokusą duchowej dezercji. Kto jej uległ, kto się wycofał, zaparł się prawdy i zdradził wyznawane wartości, pozostaje człowiekiem przygnębionym, rozgoryczonym i wycofanym. Czy istnieje sposób, by wyjść z takiej wewnętrznej stagnacji? Tak, istnieje i to zapewne nie jeden. Ja wspomnę w tym momencie jedną z dróg uzdrowienia. Aby odzyskać swoje życie i podnieść się z kolan, taki przegrany do tej pory człowiek musi dobrowolnie wejść w sytuację życiowej próby, wejść w sam środek konfliktu, ryzykując, że będzie go to sporo kosztować, kiedy opowie się za dobrem i prawdą. Mam tu na myśli coś na wzór aktu inicjacji, poprzez który wiele wspólnot, plemion czy społeczeństw umacniało ducha dorastającym chłopcom, by zakończyć w ich życiu okres błogiego dzieciństwa i uczynić z nich dzielnych wojowników. Na przykład u Aborygenów, kiedy chłopiec miał kilka, kilkanaście lat, pewnej nocy przychodził do namiotu matki i dziecka jego ojciec i wraz z innymi mężczyznami, zabierali dziecko matce i szli z nim do lasu. Ojciec nacinał na przedramieniu nożem skórę i swoją krwią smarował usta chłopca. Znaczyło to: Do tej pory mama karmiła cię ciepłem, słodyczą, poczuciem bezpieczeństwa. Teraz ja będę karmił cię siłą i męstwem. Chłopak musiał przejść jeszcze potem wiele prób, niekiedy dość bolesnych, ale potem dostawał nowe imię: wojownik, tygrys, niezłomny itp. Zawsze to imię nadawali chłopcu mężczyźni. Jaka szkoda, że dziś wielu ojców nie wprowadziło swoich synów na drogi dorosłego i dojrzałego życia. Stąd wielu panów ma w swych sercach imię, jakie uformowała tam mama: mój aniołek, moje sreberko, mamy pączuś, kwiatuszek. Jakie potem budują rodziny, jakimi są później ojcami i mężami łatwo się domyśleć. O swojej niedojrzałości, nieodpowiedzialności, lęku, że prawda wyjdzie na jaw chcą zapomnieć uciekając w alkohol, erotykę, ciągłe popisywanie się przed innymi.

Być człowiekiem odważnym, to wcale nie znaczy zupełnie się nie bać i beztrosko wchodzić w niebezpieczne sytuacje. Sam Chrystus w Ogrójcu bardzo trwożył się, gdy nadchodziła Jego godzina męki i śmierci. Być odważnym i mężnym to znaczy także doświadczać strachu, ale nie dać mu się zniewolić, ale pokonać go. Zawsze z wielkim szacunkiem myślałem o młodych powstańcach Warszawy. Ale kiedyś usłyszałem coś, co przybliżyło mi ich bardzo i pozwoliło bardziej realnie spojrzeć na ich walkę, cierpienie i umieranie. Otóż pewna siostra zakonna, która jako sanitariuszka brała udział w sierpniowym zrywie roku 1944 opowiadała mi przed laty, jak do ich szpitala przychodzili młodzi powstańcy. Niekiedy mieli po kilkanaście lat. Przychodzili do szpitala i przed pójściem w krwawy bój prosili o trochę alkoholu. Tak bardzo niektórzy z nich się bali. I siostry im dawały. To byli mali, wielcy, prawdziwi bohaterowie.

Zło posługuje się strachem, by nas zniewolić, ograniczyć, byśmy nie dokonali dzieł, do których powołuje nas Bóg. Byśmy ciągle czuli się gorsi, śmieszni. Nierzadko ma to miejsce w środowisku rodzinnym, szkolnym, zawodowym a nawet w dyspucie społecznej. Ileż to razy ktoś nam prorokował: Polacy, jeśli wybierzecie tego a tego polityka, to cała Europa, a może nawet cały świat będzie się z was śmiał. Nie głosujcie według swoich poglądów, ale głosujcie jak nakazuje wam to perspektywa globalnego wyśmiania. 

Drodzy Bracia i Siostry! Czy wiecie jak nazywa się partia rządząca w Norwegii? A jak premier Holandii? A jaka partia wygrała wybory w Argentynie? Jestem prawie pewny że taką wiedzę mają jedynie specjaliści od światowej polityki. I jeszcze jestem pewny drugiej rzeczy, że przeciętny Norweg, Holender, Argentyńczyk ma taką samą, czyli praktycznie żadną orientację w naszej rzeczywistości polityczne czyli my się mamy poważnie obawiać kompromitacji w ich oczach i dokonywać wyborów, które oni pochwalą.

Strach przenika niekiedy, niszczy szczere i dobre relacje rodzinne. Przestraszyli się krewni Jezusa, że postradał zmysły i głosi jakąś niedorzeczną naukę. Chrystus się nie dał złamać, ale jego bliscy zaczęli się bać, co o nich inni powiedzą. To jest potężny bóg tego świata. Jego imię brzmi: CO INNI O MNIE POWIEDZĄ. Temu bogu służą i są posłuszne tysiące, miliony wyznawców. Co o mnie powiedzą, gdy urodzę kolejne dziecko, co o mnie powiedzą, gdy przeżegnam się przed posiłkiem, co o mnie powiedzą, gdy odmówię picia alkoholu, oglądania pornografii, gdy uklęknę przed Najświętszym Sakramentem, który ksiądz niesie do chorego. Iluż to ludzi zaparło się praktykowanej od pokoleń wiary, bo się panu kierownikowi i pani księgowej religia i Kościół nie podoba. Ileż to dzieci się nie narodziło, bo koleżanki z pracy mogłyby powiedzieć: „No wiesz? Daj spokój z kolejnym bachorem". Nawet nie jeden wystrój domu, zasady w nim panujące, nie jedna relacja męża i żony były formowane, nie przez małżonków i dzieci tam mieszkające, ale wpływowe znajome czy kolegów. Ileż to osób tak ustawia swoje życie, takich dokonuje wyborów, żeby tylko przypodobać się otoczeniu. Ilu chłopców zaczęło brać narkotyki, ile dziewcząt utraciło dziewictwo, bo otoczenia mogło wyśmiać, bo inni mogli krzywo patrzeć. Tak łatwo wielu daje się na to nabrać, że ci inni to jakaś wyrocznia i jakiś autorytet. W rzeczywistości są to często ludzie mocno zastraszeni, którzy kiedyś sami zaparli się Chrystusa teraz, jak mantrę powtarzają te antychrześcijańskie hasła, by zagłuszać tlące się sumienie. Dlatego Kościół to ich pierwszy temat. Sami zastraszeni, pragną innych wciągnąć w stosowanie takiego środowiskowego terroru. Ktoś wreszcie zapyta: No dobrze, ja się z tym napiętnowaniem tchórzostwa i jego skutków w pełni zgadzam, ale jak zdobyć męstwo i odwagę? Mając w pamięci maksymę: „Słowa uczą, przykłady pociągają", chciałbym do naszej refleksji zaprosić ludzi mężnych. Niekoniecznie żołnierzy, alpinistów czy podróżników na krańce świata. Popatrzmy na zwykłych a zarazem niezwykłych ludzi. Na przykład na Jima i Michelle Duggar. Mają dziewiętnaścioro dzieci. Czy są szczęśliwi? Tak. To naprawdę widać na zdjęciach. Ich uśmiechy są takie czyste. Czy są bogaci? Nie. Nigdy nie kupili nowego samochodu. Na co dzień dzieci uczone są skromności - dziewczynki noszą uszyte przez siebie suknie i spódnice, a chłopcy długie spodnie. Większość kupowanych ubrań pochodzi ze sklepów z używaną odzieżą. Ze względów ekonomiczno-praktycznych - dla ułatwienia prania - starają się nosić ubrania w tych samych kolorach. Podobnie na wycieczki ubierają koszulki w tych samych kolorach, aby się nie pogubić. Nie wydają również na fryzjera. Pieką własny chleb. Kupują ubrania z tkanin, które się nie gniotą, aby uniknąć prasowania. Jedzą na papierowych talerzach. Potrafią zrobić swój własny płyn do prania i mokre chusteczki higieniczne, których przepisy podają w książce. Ale nie sprawy materialne są fundamentem tej rodziny i jej szczęścia. Tym zasadniczym oparciem są zasady kierujące du- chem rodziny. Oto one: „Naucz dzieci kochać Boga całą duszą, sercem i umysłem. Naucz je mieć usłużne serce, pokazując siebie jako przykład. Ucz je codziennie na pamięć cytatów z Biblii i rozmawiaj na ten temat. Módl się z dziećmi. Proś Boga o pomoc w walce ze złością, która może zniszczyć twoją relację z dziećmi. Chwal dzieci dziesięć razy częściej, niż krytykuj". Tylko tyle i aż tyle. Bardzo często, gdy ktoś rozpoczyna rozmowę o dzietności rodzin, to natychmiast pojawiają się terminy: opieka, państwo, przedszkola, zasiłki. To są oczywiście ważne sprawy, ale one nigdy nie staną się fundamentem rodziny. Natomiast bez wątpienia są nim mądrość, wiara i odwaga rodziców. Warto wspominać o tym w naszej Ojczyźnie, bo jak podają najnowsze statystyki na 223 klasyfikowane kraje pod względem wzrostu demograficznego Polska zajmuje miejsce 209. To ukazuje nam potężną strefę lęku, jaka rozprzestrzeniła się wśród polskich rodzin. I to jest problem nie tylko kobiet, potencjalnych matek, ale także i ich mężów, najbliższej i dalszej rodziny, znajomych i środowiska zawodowego. To jest problem nas, duszpasterzy. Wszyscy powinniśmy postawić przed sobą pytanie, dlaczego aż 200 państw wyprzedza nas w tej klasyfikacji, która tak wiele prawdy mówi nam o wartościach, które w rzeczywistości wyznajemy.

Kiedy Jozue, następca Mojżesza, ponownie stanął przy granicy z Kanaanem, Bóg rozkazał mu podbić Ziemię Obiecaną i wprowadzić do niej Naród Wybrany. Stwórca powiedział do niego: „Bądź mężny i mocny, ponieważ ty rozdasz temu ludowi w posiadanie ziemię, którą poprzysiągłem dać ich przodkom. Tylko bądź mężny i mocny, przestrzegając wypełniania całego Prawa, które nakazał ci Mojżesz, sługa mój. Czyż ci nie rozkazałem: Bądź mężny i mocny? Nie bój się i nie lękaj, ponieważ z tobą jest Pan, Bóg twój, wszędzie, gdziekolwiek pójdziesz". Warto te słowa zapamiętać. Warto je nawet zapisać i nosić przy sobie. By były naszym orędziem w codziennym zmaganiu się ze strachem i lękiem.

9 czerwca 2024 r.


Copyright © 2016 Homilie i rozważania , Blogger