Przy
drodze, którą chodzili do szkoły, był ładny drewniany krzyż.
Wyrzeźbiony Chrystus miał głowę opuszczoną ku ziemi, jakby
nasłuchiwał albo pochylał się ku przechodzącym. Wydawało
się, że gdyby stanąć na palcach, można by wszystko powiedzieć,
nawet bardzo własne sprawy. I wydawało się, że gdyby
przystanąć i posłuchać, to można by usłyszeć z ust Chrystusa
ważne słowa. W dzieciństwie, oczywiście, nie miewa się takich
skojarzeń; przychodzą później, przynosi je życie. Coraz
bezwzględniej uczy, jak wiele spraw i doświadczeń można
przeżyć tylko z Wszechmocnym albo z nikim. Coś z tego nastroju
wzajemnego pochylenia przynosi liturgia Wielkiego Postu. Jakby
powracanie do ustawicznie gubionej bliskości.
Dzisiaj
liturgia zatrzymuje nas, żeby powtórzyć Chrystusowe „pójdź”!
Niech idzie za mną, a gdzie ja jestem, tam będzie i mój sługa...
Jeżeli stanął nawet przed wielkim tygodniem, jeżeli nawet drży w
godzinie wielkiego piątku, jeżeli słyszy Chrystusa, niech
idzie z Nim. Co to wezwanie może znaczyć dzisiaj? Co może znaczyć
dla mnie, dla ciebie?
Iść
za Nim, za Jezusem Chrystusem, to w naszym przypadku może znaczyć
po prostu: zauważyć obecnego. Otworzyć oczy na obecnego z nami
Boga. Świadomym gestem pozwolić się prowadzić przez
stromizny bólu. Choroba, samotność, odrzucenie, skazanie –
sprzyjają rezygnacji z wysiłku zdobywania: zdobywania kolejnego
dnia, twórczej myśli, dobrego gestu; zdarza się zrezygnowanie
z przełamywania własnego bezwładu. Dłuższy czas trudnych lat,
bezsilnych prób, może wytworzyć poczucie bezsensu, prowadzić
do rezygnacji, nawet do oddalenia się od bliskich. Niekiedy
trzeba przełamać proces wygasania. Za wcześnie oddalamy się
od źródła życia. Nasiąkamy sobą – to znaczy słabością,
przygnębieniem, milczeniem, rozżaleniem. Do ogniska życia trzeba
dorzucić tworzywo życia, którym jest Bóg, życie i
zmartwychwstanie. W praktyce może to zmuszać do uporządkowania
modlitwy, pogłębienia życia eucharystycznego, estetyki myśli i
słowa, godnego stylu bycia z ludźmi – życia na miarę człowieka
Bożego. Wiem, łatwiej o tym myśleć zdrowym niż pogrążonym w
noc goryczy, ale przywołuję tę prawdę, aby w czas zły, była
światłem odwagi.
Iść
za Chrystusem, to w naszym przypadku, oznacza uczestniczyć w
prawdzie modlitwy zaufania: Ojcze, jeżeli to możliwe, niech
odejdzie ten dzień, kamienna droga, dziedziniec poniżenia, dźwięk
srebrników, ból w oczach ukochanej Matki... Ale nie moja wola,
nie mój lęk, ale Twoja miłość niech się stanie. Jeżeli uznasz,
Boże, że potrzebny jest czas krzyża dla zbawienia kochanego
człowieka, nieznanego mi, ale Tobie wiadomego dzieła, jeżeli to
może być darem na ołtarzu ojczyzny... To nic, że będzie
nieład słów, Bóg poukłada teksty sobie wiadome, bezładne
wyznanie wiary. Można wiele lat składać przed Bogiem okrągłe
słowa, które cieszą ucho słuchaczy, można układać pacierze,
jak pięknie wypolerowane kamyki. Można się nawet tym wszystkim
cieszyć, aż do chwili, gdy życie odsłoni prawdę, że były
martwe i cudze. Aż trzeba Ogrójca, aby wywołać prawdę i ułożyć
psalm bolesny, ale własny, bez złudzeń o sobie i pozorów.
Iść
za Chrystusem, to może w naszym przypadku, znaczyć: zauważyć
cierpiących. Cierpienie, zły czas, może nas wchłonąć, zagarnąć,
zasłonić świat innych ludzi. Lekarstwem na własne cierpienie jest
bliskość cudzych ran. Przygarnąć w modlitwie tych, którzy
cierpią bardziej, których odtrącono brutalniej, których łzy
są bardziej bezradne. Pisze obłożnie chory człowiek: „W sali
szpitalnej byłem blisko chorych, widziałem ich, rozumiałem,
mniej wtedy myślałem o swoim nieszczęściu. Teraz, w innym, w
kręgu lekarstw i rodziny, pogrążam się w rozważaniu ciebie. Boję
się, że to staje się obsesją, kontemplacją własnego bólu, że
wymyka mi się jakaś wartość... Tylko wyjście poza siebie,
pomaga rozumieć i służyć. Tylko otwarcie oczu na cudzy ból,
pozwala przetrwać własny” (List Ewy P.). Jakby człowiek
opowiadał o tej stacji Drogi Krzyżowej, gdy Chrystus pełen bólu i
upokorzony krzyżem zatrzymuje się obok płaczących kobiet, żeby
je pocieszać. Jakże nieproporcjonalne są cierpienia Jego i tych
kilku wzruszonych kobiet, a jednak On je dostrzega, pociesza,
przyjmuje ich ból do swego krzyża.
Pójść
za Nim, za Chrystusem, to w naszym przypadku może znaczyć: służyć
zbawieniu. Zawierzam Bogu, który z moich smutków złoży
dobro. Nawet nie wymieniam intencji. Pozwalam Bogu rozporządzać.
Dołączę dar własnego bólu, doświadczeń, i proszę, abyś
Ojcze nasz przyjął i rozporządzał. Wnoszę do skarbnicy Kościoła,
do świętych męczenników i najbardziej podobnych – do
pielgrzymów Golgoty. Przecież wielu chorych wyjednało zbawienie,
podobnie jak oni chorym. Przecież wielu ludzi, którym przyszło
opiekować się cierpiącym w szpitalu, sanatorium, czy w
domu,
odchodzili od łóżka chorego innymi ludźmi. Przecież zdarza się
słyszeć, pełne podziwu zwierzenia lekarzy, pielęgniarek, a
nawet własnej rodziny o kimś, kto w chwilach najtrudniejszych stał
się świadectwem, zmusił do zastanowienia. Ludzie codzienni
odchodzą z takich spotkań onieśmieleni, obudzeni w środku, jak po
otrzymaniu światła od Boga. Przecież wolno nam przypomnieć sobie
scenę spod krzyża Jezusowego. Właśnie tam, w
miejscu
dokonania, oprawca, któremu wypadło pełnić dyżur o godzinie
trzeciej w Wielki Piątek, dopiero po przebiciu boku Jezusowego staje
wśród wyznawców. Dopiero wtedy, po zadaniu śmierci upadnie na
kolana, aby wyznać swoje najważniejsze odkrycie: Oto Syn Boży, oto
Bóg, oto nowa droga własnego życia. Rodzi się święty z rany i
miłości, której wielkość przewyższa śmierć.
Pójść
za
Nim, za Chrystusem, to w naszym przypadku może znaczyć: zaufać. A
pod krzyżem stała Matka i ufała, że wszystko ma sens, że jest
ważne... Że ból, że narodzenie miało sens, że lata bliskości w
Nazarecie, że miecz boleści, że straszna droga Syna, że sceneria
Kalwarii... tak, że to wszystko Bóg położył na drodze, aby
prowadziła do celu. Zaufać, że rośnie plon, wśród pól oranych
bólem, że sieje ziarno życia owa niepojęta miłość, która
przewyższa wszelkie poznanie. W zaufaniu Bóg podaje kolejny odcinek
czasu, podobny do tego, jaki dał Synowi Swojemu Najmilszemu.
Żyć nie „jeszcze”, ale żyć „już” – pięknie, w
prawdzie i sprawiedliwości świętych, na miarę człowieka
dojrzałego cierpieniem. Nie, nie dlatego mówi „pójdź za
Mną”, nie dlatego, że On cierpiał, to i my będziemy cierpieli,
ale dlatego nas wezwał, że jeśli nawet przyjdzie czas
cierpienia, to wtedy będziemy z Nim. Nie, to nie zaproszenie na
drogę cierpiętników, ale na drogę miłości odważnej, nawet
ryzykującej cierpienie, a jeśli trzeba, również najwyższe
świadectwo życia. Jeżeli porównuje życie człowieka do ziarna,
to nie dlatego, że musi jak ziarno obumierać, ale to świadomość,
że nawet czas umierania służy życiu, rodzi owoc. Nie bez
jutra, ale dla czasu żniw, które nakarmią głodnych i nasycą
spragnionych. Jeżeli życie rozdać, to może wymagać, żeby dać
czas modlitwie, cierpliwość ludzkim wyznaniom, ufność tym, którzy
stracili nadzieję, mądrość tym, których życie skazuje na
byle co. Odważyć się zaufać Temu, który nas tą drogą
prowadzi.
Pójść
za Nim, za Chrystusem, to w naszym przypadku może znaczyć: mieć
odwagę. Noszę w pamięci wydarzenie, które wycisnęło się
na resztę życia. Na dwa miesiące przed końcem ziemskiej
drogi sługa Boży Ksiądz Kardynał Stefan Wyszyński przemawiał do
kleryków, przyszłych kapłanów. Ten człowiek krzyżowej drogi z
Chrystusem i narodem, pytał młodych mężczyzn, ludzi wiary,
Polaków roku 1981. Pytał słowami Ewangelii: „Czy możecie pić
kielich, który ja mam pić? Kielich pełen zelżywości, negacji,
natrząsania się, kpin, złośliwości. Czy możecie go pić?
Czy wszystko wytrzymacie? Zapowiedź Chrystusa: Oto idziemy do
Jerozolimy. A tam? Tam ciągle, wiecznie to samo, na przestrzeni
wieków – tam Syn Człowieczy zostanie wydany, skażą Go na
śmierć, wydadzą poganom na wyszydzenie, ubiczowanie, i
ukrzyżowanie. My się przed nim jak gdyby zatrzymujemy. A to
jest właśnie kielich Chrystusa. Czy możecie go pić?” Tak, mieć
odwagę, wobec postawionych przed nami propozycji, żądań,
nacisków. Tak, to było wieczne pytanie, jakie stawia życie,
każdemu pokoleniu ludzi. Gdyby można było obejść życie
łatwiejszym brzegiem, jak się obchodzi przepaść albo
rozlewisko. Niestety, nikt nie wybiera swoich czasów. Takie,
jak moja, są drogi twoje. Takie, jak moja, są drogi do mnie. I
dziękuję Bogu, że mogę z ufnością podać rękę Jezusowi
Chrystusowi i nie być na tej drodze sam. Gdyby można było przyjąć,
w twoim, czy moim ogrójcu inny kielich goryczy i rozterki niż
własny... Ojcze, jeżeli to możliwe, niech nie będzie ponad miarę
moją, a jeśli nie, bądź blisko Twojego sługi. Tak, myślę coraz
częściej, że mieć odwagę, to znaczy być z Chrystusem.
I
jeszcze jedno – iść za Chrystusem – może brzmieć jak
ostrzeżenie. Jeżeli pójdzie swoimi drogami. Czy łatwiejszymi? Czy
szczęśliwszymi? Czy istnieją dwa światy – łatwy i trudny?
Jeżeli Jego, Chrystusową bliskość odrzucisz, pozostaniesz
sam. Człowiek jest dziwnie wpisany w ścieżki nakreślone
przez Boga. Jeżeli zboczy, będzie trudniej uszczęśliwić,
obdarować, podtrzymać. Trudniej będzie zostawić ślad, który
byłby błogosławieństwem. Jest coś ogromnie ważnego w tym
powiedzeniu Ewangelii, że za odchodzącym młodzieńcem Jezus
patrzył ze smutkiem. Właśnie, nie z gniewem, nie z
rozczarowaniem, nie z wyrzutem, ale ze smutkiem. Jakże trudne są
drogi człowiecze dla odchodzących tylko z sobą.
Siostro
i bracie! Nie wiem, gdzie jesteś, ale wiem, że jesteś w
Chrystusie. Nie wiem, kto jest przy tobie, ale wiem, że jest przy
tobie Chrystus. Nie wiem, ilu ludzi darzy cię miłością, ale wiem,
że miłuje cię Chrystus. Nie wiem, co jeszcze przyjdzie nam
przeżyć, ale wiem, że przeżyjemy wszystko godnie, jeżeli
będziemy z Chrystusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz