Judasz. Trzeba przyznać, że wiele słów usłyszał na swój temat w ciągu tych dwudziestu wieków; wiele słów, i to bardzo negatywnych. Trudno się dziwić. Bo przecież ten, przez którego został Syn Człowieczy wydany „lepiej by mu przywiązano kamień młyński u szyi”. Wiele słów powiedziano na jego temat.
Judasz stał się symbolem zdrady; symbolem sponiewieranego powołania. I rzeczywiście, dosyć trudno wydobyć z siebie jakieś życzliwe słowo na temat tego nikczemnika.
A przecież wszystko zaczęło się tak urzekająco. Był jednym z tych, na którego spojrzał kiedyś ów tajemniczy Młodzieniec, nad jeziorem galilejskim. Patrzył im wtedy głęboko w oczy, a prawdę powiedziawszy, to patrzył wprost do serca, i poruszał gdzieś na dnie tego serca te najczulsze struny człowieczeństwa. Zostawił, tak jak inni, wszystko: wszystkie swoje plany, wszystkie swoje ambicje i marzenia. Pewnie miał na początku dużo dobrej woli. Pewnie chciał iść za Mistrzem, i pewnie wołał na samym początku, tak, jak Piotr z Ewangelii: „Panie, życie moje oddam za Ciebie”.
Czy możemy przypuszczać, że już od samego początku, jego serce było nasączone podstępem? Czy nie widział cudów? Czy nie słuchał, tych cudownych mów o miłości, o przebaczeniu? Czy nie był zachwycony ową wspaniałą sceną, kiedy to Jezus rzekł do niewiasty: „Nie potępiam cię...”? Czy nie patrzył z zachwytem na Mistrza wtedy, kiedy powiedział wzburzonym falom: „Uciszcie się”?
A jednak, gdzieś, w pewnym momencie, Judasz popełnił błąd. Było w nim ciągle za dużo człowieka, a za mało Boga. Tak, jakby owo tchnienie życia, tam z raju, nie dotknęło go aż do głębi, jakby nie pozwolił na to, by dobry Bóg ulepił z tego prochu prawdziwe człowieczeństwo; tak, jakby się wzbraniał, tak, jakby nie pozwolił Bogu wejść, aż na dno serca. Było w nim za dużo z człowieka, a za mało z Boga. I pewnie dlatego właśnie, ciągle nie mógł zrozumieć, że do królestwa Bożego wcale nie idzie się przez zaszczyty; nie mógł zrozumieć tego, że za Bogiem wcale nie muszą iść tłumy, które będą Panu Bogu stawiać pomniki; nie mógł zrozumieć tego, że zbawienie dokonuje się poprzez krzyż, poprzez wytrwałość w niesieniu krzyża. Bo dopiero tam, gdzie się niesie krzyż, tam też może zabłysnąć poranek Zmartwychwstania. Nie mógł zrozumieć, że do Boga idzie się cicho, skromnie, wale nie krzycząc o swojej świętości; nie mógł zrozumieć, co to za Król, na którym nie ma wspaniałej szaty, którego nie noszą na ramionach. Chciał iść do Boga na skróty. Chciał dojść do królestwa tak łatwo, tak trochę zbyt przyjemnie.
I właśnie wtedy, tam, w Wieczerniku, kiedy miłość Boga zabłysnęła, on poczuł się bezradny, tak, jak kiedyś Adam w raju, kiedy zabłysła przed nim świętość Boga, on, że swoim małym sercem, poczuł się nagi, poczuł się bezradny, poczuł się zupełnie nijaki. W Judaszu jest właśnie coś z Adama, który mówi Bogu: „NIE”, a potem, zawstydzony swoim grzechem, ucieka w ciemność.
Było w nim za dużo człowieka, a za mało z Boga. I w głowie mu się to nie mieściło, że nawet ten jego grzech, który był czerwony, jak szkarłat, że ten jego grzech mógł też „ponad śnieg wybieleć”. Mówi Pismo, że zrozpaczony swoim grzechem, zabił się, a jego ciało rozpadło się na części. Zatrważające, bo śmierć nie była dla niego zjednoczeniem, ale rozpadem.
Stajemy u progu tego świętego czasu. I gdzieś tam słyszę, jak święty Paweł szepce do ucha: „Kto stoi, niechaj baczy, aby nie upadł”. Chcę więc zawołać: Ty, Boże, masz wzrastać w moim sercu, a ja mam się umniejszać. Bo jeśli będzie inaczej, bo jeśli stanie się odwrotnie, to los Judasza będzie i moim losem. W Tobie, Panie, ucieczka moja: niechaj wstydu nie zaznam na wieki; wyzwól mnie i ratuj, w swej sprawiedliwości. Nakłoń ku mnie Swoje ucho, i ześlij na mnie Swoje ocalenie. AMEN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz